"Power Rangers". Zordon przez Ritę wyklęty, w ścianie zamknięty [RECENZJA]

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
fot. materiały prasowe dystrybutora Monolith Films
fot. materiały prasowe dystrybutora Monolith Films
Wojownicy powrócili! „Power Rangers”, czyli jeden z najbardziej kiczowatych seriali w historii telewizji, jak i symbol lat 90. XX wieku, po raz trzeci przeniesiono na wielki ekran. Jednak tym razem postanowiono nie tylko opowiedzieć całą historię na nowo, ale podejść do tematu w poważniejszy sposób. I chociaż nie wszystkim produkcja przypadnie do gustu, to efekt finalny jest więcej niż zadowalający.

Jason (Dacre Montgomery), Kimberly (Naomi Scott), Billy (RJ Cyler), Zack (Ludi Lin) i Trini (Becky G.) to grupa licealistów, która do tej pory znała się raczej z widzenia i jedno o drugim praktycznie nic nie wiedziało. Lecz nigdy nie wiadomo, co komu jest pisane, więc pewnego dnia cała piątka z różnych przyczyn pojawia się na terenie zamkniętej kopalni, gdzie trafiają na ukryte w skałach kolorowe monety. Znalezione, nie kradzione, więc zabierają je ze sobą, ale już następnego dnia odkrywają, że z ich ciałami stało się coś trudnego do zdefiniowania. Wszak jak wyjaśnić, że nagle potrafią się wspinać, skakać na duże odległości i jednym ruchem ręki demolują umywalkę? No i ich życiu pojawia się on: Zordon przez Ritę wyklęty, w ścianie zamknięty.

Siłą „Power Rangers” z rocznika 2017 jest próba zmierzenia się z ludzką stroną stawania się superbohaterem. O ile w serialu każda z postaci bez mrugnięcia okiem przyjęła od Zordona dar, tak tutaj po pierwsze nie wiedzą, z czym tak naprawdę mają do czynienia, a po drugie to w pewien sposób wywraca ich dotychczasowe życie do góry nogami. Posiadana moc trochę im imponuje, ale też przeraża, bo sami nie wiedzą, do czego są zdolni. Dlatego świetnie, że twórcy zdecydowali się na ukazanie ich treningu oraz procesu przygotowywania się do roli wojowników.

To też historia narodzin przyjaźni. Widać, że reżyser Dean Israelite i scenarzysta John Gatins mocno inspirowali się filmem „Klub winowajców”, a niektóre sceny wyglądają jakby były żywcem wyjęte z dzieła Johna Hughesa. Niektórzy być może uznają to za wadę tej produkcji, ale ja widzę tutaj ogromny atut, bo czemu uniwersalnych prawd autora „Szesnastu świeczek” nie spróbować – kolokwialnie mówiąc – sprzedać na nowo? Tym bardziej, że to jest hołd dla Hudgesa, będący kolejnym z dowodów na ponadczasowość jego filmów. Na ekranie obserwujemy wyrzutków, to grupa dzieciaków, która gdzieś na swojej drodze życiowej się zagubiła i jeszcze nigdy nie zaznała prawdziwej przyjaźni. Żyli nieszczęśliwi w samotności, ale to się zmieniło, gdy stali się jedną drużyną.

Warto zaznaczyć, że „Power Rangers” nie jest filmem dla dzieci. Na swoim seansie zachodziłem w głowę, czemu rodzicie przyprowadzili na pokaz swoje 8-letnie pociechy, które dość szybko traciły zainteresowanie fabułą. I nic dziwnego, bo na szczęście w początkowej fazie filmu możecie zapomnieć o spektakularnych pojedynkach, gdyż twórcy wolą – co mi się podoba – skupić się na przedstawieniu swoich bohaterów. Poza tym nie ukrywajmy, że głównymi odbiorcami „Power Rangers” mają być osoby, które wychowały się na serialu. Podejrzewam, że pokolenie dwudziesto czy trzydziestolatków będzie bardzo dobrze bawić się podczas projekcji, wyszukując kolejnych odniesień do pierwowzoru. A te są widoczne na samym końcu filmu, chociaż mam wrażenie, że większość widzów zupełnie tego nie dostrzegła. Cóż, ich strata, za to na mojej twarzy zagościł ogromny uśmiech.

Zresztą „banan” nie schodził z mojej facjaty podczas całego seansu, gdyż zwyczajnie otrzymałem taki film, jaki dokładnie chciałem. Lekko nostalgiczny, czerpiący z klasyki kina młodzieżowego, ale też podchodzący do tematu w sposób sensowny, o ile w ogóle może być sensownie w filmie o dzieciakach w kolorowych zbrojach. Nie brakuje także powagi, ale siłą produkcji jest humor (zarówno sytuacyjny, jak i obecny w dialogach) oraz świetna obsada.

Nie sposób się nie zauroczyć w nowych wojownikach, szczególnie w pięknej i uroczej Naomi Scott, lecz show i tak wszystkim kradnie doskonały RJ Cyler, który przecież już w „Earl i ja, i umierająca dziewczyna” potrafił zwrócić na siebie uwagę. Szkoda, że reszta wojowników nie została już tak wyeksponowana, poza Czerwonym, który miał być liderem, ale prawdę mówiąc dość średnio wywiązał się z zadania, a w dodatku to po prostu nijaka postać.

Naturalnie „Power Rangers” nie pozbawione jest słabostek. Końcówka jest chaotyczna, wręcz serialowa, ale i tak dobrze się to ogląda, mimo, że przecież schemat schematem pogania. Wątek LGBT został wepchnięty nieco na siłę, bo nic z niego za bardzo nie wynika, ale też wielce nie razi w oczy, jednak najsłabiej wypada Elizabeth Banks jako Rita Repulsa. Autorzy chyba zbytnio nie mieli na nią pomysłu, a szkoda.

Nowe „Power Rangers” się broni i chociaż rozumiem, że nie każdemu taka wizja tej produkcji się spodoba, to ja nie tylko jestem na tak, ale zostałem fanem i film Deana Israelite’a wpisuję na swoją listę grzesznych przyjemności. Podoba mi się sposób w jaki twórcy podeszli do tego tytułu, zaczynając od wolnego, ale potrzebnego, przedstawienia nam wojowników, z którymi będziemy podobno obcować jeszcze przez kolejnych pięć filmów. Póki co nie mam nic przeciwko, bo „Power Rangers” to kawał fajnej rozrywki. Ta ekipa robi robotę, serio.

Ocena: 7/10

Krzysztof Połaski

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn