Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Panny w koronie

Katarzyna Kaczorowska
Siostra Daria dla każdego ma czas. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że ma też i serce
Siostra Daria dla każdego ma czas. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że ma też i serce Tomasz Hołod
Zaglądamy za mury domu generalnego zgromadzenia Sióstr Boromeuszek, które ma swoją siedzibę w pocysterskim, zabytkowym klasztorze w Trzebnicy.

Czym jest powołanie? Miejscem w koronie. Cała rzecz w tym, by znaleźć to przeznaczone właśnie dla nas, bo każde inne, niedopasowane, w które wciśniemy się na siłę, będzie nas uwierać. Jak je rozpoznać? - Zaufać, bo nawet jeśli się pomylimy, Bóg nas poprowadzi - mówi boromeuszka, siostra Ewa.

Po raz pierwszy pomyślała o tym, żeby zostać zakonnicą, kiedy miała cztery lata. Był PRL, lekcje religii dla przedszkolaków w kościele miały w sobie jakąś niezwykłą atmosferę, a siostra szarytka była jak wróżka z bajki.
- Ale tak jak szybko na ten pomysł wpadłam, tak równie szybko mi przeszedł, kiedy przyjrzałam się tej dziwnej rzeczy na jej głowie. Uznałam, że z czymś takim paradować nie będę - śmieje się siostra Ewa, wtedy jeszcze rezolutna Joasia.

Habit wywietrzał jej z głowy, za to pojawiło się w niej mnóstwo kurzu. Uwielbiała, jak wzbijał się w górę na schodach rodzinnego domu i już wiedziała, jakie jest jej powołanie. Zostanie sprzątaczką! Potem miała być aktorką albo piosenkarką. Marzyła też o księciu z bajki, który przyjedzie po nią na białym koniu. I była pewna, że jak nie wyjdzie za mąż, zanim skończy 19 lat, to na pewno zostanie starą panną. Tak się kotłowały te plany w nastoletniej głowie, kiedy znów wróciła myśl jak błysk. A może jednak habit?

- Wtedy w ręce wpadła mi informacja o zimowych rekolekcjach w Trzebnicy. Miałam 15 lat. Trzebnicę znałam z opowieści siostry, która była tu w czasie wakacji na oazie. I nie wiedzieć czemu, tak bardzo mnie ciągnęło na te rekolekcje, że na przekór różnym trudnościom, przyjechałam - wspomina siostra Ewa.
Nie było gromu z jasnego nieba, nie było żadnych tajemnych znaków. Może dlatego, że boromeuszki jak diabeł święconej wody unikają egzaltacji i twardo chodzą po ziemi?

Po powrocie do domu zaczęła za to pisać listy do jednej z niewiele starszych od siebie kandydatek na zakonnicę.
- Chciałam od razu rzucić szkołę. Nawet nie kończyć pierwszej klasy technikum. Strasznie musiałam
być wtedy w gorącej wodzie kąpana, bo rozsądek musiał się mocno nagimnastykować, żebym dotrwała w szkole do wakacji - opowiada boromeuszka.
Tamte ostatnie wakacje były pełne szaleństw. Jak mówi siostra Ewa, szatan walczył o jej duszę różnymi sposobami.

Aż któregoś dnia pod koniec wakacji, w środku tygodnia, ni z tego ni z owego rzuciła mamie: - Idę do kościoła.
Nigdy wcześniej tak nie robiła, więc mama wyczuła pismo nosem. I postraszyła ojcem. A ona poleciała do proboszcza po świadectwo, które miała zawieźć do Trzebnicy, że nadaje się na zakonnicę.
- Pamiętam, że poczułam spokój. Cały chaos w mojej głowie zniknął. A potem do domu z pracy wrócił tato, podoficer Wojska Polskiego. Najpierw się śmiał, że takie ziółko chce iść do klasztoru, aż w końcu spoważniał i powiedział tylko, że jeśli taki jest mój wybór...

Od tamtego dnia minęło prawie 30 lat. Nie ma już Joaśki, szalonej nastolatki z gorącą głową. Jest siostra Ewa, która tryska energią, radością, żartami sypie jak z rękawa, a o Bogu mówi tak, jak o najbliższym przyjacielu, który nigdy nie zawiedzie.
W ogromnym pocysterskim budynku przylegającym do trzebnickiej bazyliki, w której spoczywają szczątki Świętej Jadwigi Śląskiej, czas się zatrzymał. Przy drewnianych drzwiach wisi stary dzwonek, a klamka ma chyba ze 200 lat. Grube mury trzymają chłód i lepiej nie myśleć o tym, ile kosztuje ogrzanie ich zimą. Nawet latem, po kilku godzinach wytchnienia od upału, człowiek zaczyna tu marzyć o swetrze.

W tych starych murach każdy dzień, każda pora roku, mają swój rytm wyznaczany pobudką, modlitwami, posiłkami, pracą.
Klasztor budzi się do życia skoro świt. Siostra Celsa w tygodniu budzik zawsze nastawia punktualnie na godzinę 4 rano - Ale wstaję 10 po - mówi z troską, w której słychać, że te 10 minut to i tak ciut za długo na tę ostatnią przed wyrwaniem się ze snu drzemkę. Tak wstają siostry starsze, które potrzebują więcej czasu. Młodsze wstają około 5, by zdążyć na 5.10 na modlitwę.
- Za to w sobotę i niedzielę popadamy w rozpustę. Wstajemy o wpół do siódmej - śmieje się siostra Ewa.

W ciągu godziny (zdecydowanie zbyt długo) trzeba się umyć, ubrać i dojść do kaplicy. Poranna modlitwa jest tutaj równie ważna jak porządne śniadanie. Jedno i drugie daje siłę do pracy, choć każde w inny sposób. Przed siódmą boromeuszki rozchodzą się do swoich zajęć. W szpitalu, w zakładzie opiekuńczym, w świetlicy czy samym klasztorze. Obiad jedzą wtedy, kiedy niektórzy zaczynają myśleć o śniadaniu - o 12. Obowiązkowo stawiają się też na modlitwie o 17. Po kolacji mają czas dla siebie. Niektóre, zmęczone, kładą się wcześnie spać, inne o śnie przypominają sobie wtedy, kiedy już pora wstawać. I tak dzień w dzień, przez 20, 30, 40 czy 50 lat.

W pokoju dla gości, który pełni też rolę jadalni dla tych, którzy zatrzymują się na kilka dni w klasztorze, pachnie świeżo zaparzoną kawą z ekspresu. Domowy sernik z własnego sera kusi do grzechu. Rozsądek podpowiada, że wystarczy jeden kawałek, ale jak tu zapanować nad łakomstwem.
W małym aneksie kuchennym po śniadaniu sprzątają siostra Hilaria i siostra Celsa.
- Tylko nie nagrywać, bo nic nie powiem. I żadnych zdjęć - mówi Hilaria, dodając sobie powagi ścierką ściskaną w dłoni, bo przecież oczy jej się śmieją. Do zakonu wstąpiła 40 lat temu i nie żałuje ani chwili, ani minuty.
- Ale żeby było jasne. My przecież jesteśmy ludźmi. Często słabymi ludźmi, dlatego o powołanie musimy dbać, tak jak się dba o miłość w małżeństwie. Musimy to powołanie pielęgnować, by nie skończyło się na zauroczeniu i początkowej euforii. Bo można przyjść do zakonu z wielkim darem i go zwyczajnie zmarnować. I wtedy mogłoby być tak, jak czasem zdarza się wśród kobiet: "no dziewczyny, przeciwko komu się dzisiaj przyjaźnimy?" - tłumaczy siostra Ewa.

A siostra Celsa łagodnym głosem dodaje:
- No, a jak się coś zdarzy, to przepraszamy się wzajem. I tak musi być, bo jak podkreśla ze śmiechem Ewa - to prawdziwy cud boski, że w jednym miejscu, pod jednym dachem żyje ponad 60 kobiet i nie ma między nimi żadnej wojny.
- Można powiedzieć, że jesteśmy zgodnym babińcem, skoro codziennie rano znajdujemy w sobie siłę, by czynić dobro - mówi i jak na komendę wszyscy wybuchamy śmiechem.
Reguła boromeuszek nakazuje im, by starały się żyć mniej więcej na średnim poziomie, jak ci, wśród których działają. Ani za biednie, ani za bogato. By rozumiały ludzi, którym pomagają. I to widać w kuchni, w której niepodzielnie rządzi siostra Alicja, w zakonie od 20 lat. Codziennie na nogach przy wielkich garach, bo przecież gotuje i dla boromeuszek z klasztoru, i dla ubogich, którym siostry wydają posiłki.

Jaki ma być dobry obiad?
- Pożywny. Taki, żeby dawał siłę. Więc dzisiaj będzie rosół, potem na drugie młode ziemniaki, golonka i puree z grochu - tłumaczy mistrz kucharski w habicie, który swoje prawdziwe umiejętności pokazuje w święta i na wyjątkowe okazje, kiedy do klasztoru zapraszani są goście. A ponieważ wśród boromeuszek jest sporo Ślązaczek, szybko okazuje się, że na liście niedzielnych dań, takich szykowanych od święta, musi być rolada wołowa z kluskami śląskimi i modrą kapustą.
Zapachy w kuchni drażnią nasze żołądki, ale nie wejdziemy do refektarza w czasie obiadu. To jeden z niewielu zapisów reguły, który czegoś zabrania.
- Mamy swoje tajemnice - siostra Ewa puszcza oko.

O boromeuszkach można powiedzieć, że dokonały rewolucji w Kościele i w myśleniu o żeńskich zakonach. Choć unikają jak ognia takich słów jak "feminizm", "niezależność", i podkreślają, że założycielem zgromadzenia był mężczyzna - Joseph Chauvenel, trudno odmówić im uporu i konsekwencji w dążeniu do realizowania własnego pomysłu na życie.

Przez wieki w Kościele uważano, że kobiece zakony mogą mieć tylko charakter kontemplacyjny. Nie było zgody na to, by kobiety w habitach posługiwały chorym w ich domach czy szpitalach. Z góry zakładano, że słabe, grzeszne istoty nie oprą się pokusom świata doczesnego i zamiast głosić słowo Boże, zaczną siać zgorszenie.
Pierwsze spróbowały wyłamać się wizytki. Eksperyment się nie udał i musiały wrócić za klasztorne mury. Boromeuszki wyciągnęły wnioski z ich porażki.

W pierwszej połowie XVII wieku zniszczona wojną trzydziestoletnią Europa potrzebowała opieki i miłości. Młody adwokat Joseph Chauvenel założył w domu swojego ojca bezpłatną przychodnię i aptekę dla najuboższych. I musiał mieć w sobie jakąś iskrę bożą, bo przyciągał innych, przede wszystkich kobiety z wyższych sfer społecznych, do wspólnej pracy.
Joseph zmarł w wieku zaledwie 31 lat. Zaraził się od chorych, którym pomagał. Ale zobowiązał ojca do przekazania jego majątku na cele charytatywne. Dzięki tym pieniądzom w 1652 roku w Nancy powołano do życia Dom Miłosierdzia pod wezwaniem św. Rodziny, do którego wprowadziły się współpracowniczki młodego Chauvenela.

10 lat później ojciec Josepha przekazał im drugi, znacznie większy dom, który nazywano domem świętego Karola, od figury św. Karola Boromeusza stojącej nad wejściem. I tak panie z wyższych sfer zostały boromeuszkami.
- Początkowo w ogóle nie był to zakon. Pobożne niewiasty, które sens życia znajdowały w pomaganiu najuboższym tego świata, nie składały ślubów zakonnych. Nosiły strój lotaryńskich mieszczek i dopiero po kilkudziesięciu latach pracy między ludźmi zaczęły składać pierwsze śluby. Ale nie czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, ale ślub nazywany "hospitalite", wtedy nazywany ślubem gościnności, a dzisiaj powiedzielibyśmy "miłosierdzia" - tłumaczy siostra Ewa, która podkreśla, że jeśli uważnie przyjrzeć się historii Kościoła w Europie, to zawsze w jego awangardzie były zakony, które kreowały mody, wyznaczały nowe cele, kształtowały umysły.
- A dzisiaj chce się o tym zapomnieć i przekreślić ten ogromny wkład w historię - mówi z goryczą.

Na Śląsku boromeuszki pojawiły się via Praga. W 1833 roku profesor Alois Peter Klar, który poznał je w czasie wizyt w Nancy, napisał list do zgromadzenia z prośbą o wsparcie. Potrzebował fachowców do obsadzenia Zakładu dla Ociemniałych Dorosłych. Kiedy profesor nieoczekiwanie zmarł, jego prośbę ponowił syn, a wsparł ją sam cesarz Franciszek I. Rada generalna zakonu nie paliła się jednak do wysyłania swoich członkiń tak daleko. Boromeuszki zaproponowały, że utworzą w Pradze nowy dom, w którym mogłyby pracować siostry z Czech.

Do Nancy pojechały dwie młode kandydatki: Teresa Walther i Franciszka Ficker. Kiedy wróciły, nie dało się już zatamować nowej fali. Szpitale, ochronki, zakłady opiekuńcze - boromeuszki okazały się nie tylko kobietami wielkiej wiary, ale też świetnymi menedżerkami, które potrafiły efektywnie zarządzać ofiarowanymi im majątkami.
Wiele z nich straciły po ostatniej wojnie na blisko pół wieku, ale bywało i tak, że przejęty na PGR majątek rolny, odebrany w kwitnącym stanie, wracał do nich po kilku latach w kompletnej ruinie, po to tylko, by znów mogły go podźwignąć.

Po 1989 roku znów próbują odbudować to, czym kiedyś zarządzały. We Wrocławiu odzyskały budynki, w których mieścił się szpital im. Rydygiera. Część już wyremontowały. Rusza tam zakład opiekuńczo-leczniczy. A to nie koniec planów.
- Chcemy uruchomić szkołę pielęgniarską, bo sytuacja na rynku pracy jest po prostu dramatyczna. I po wielu rozmowach, sondowaniu gruntu, uznałyśmy, że stworzymy tam też szpital położniczy - mówi siostra Ewa, która przyznaje, że jak na razie największą przeszkodą w tych planach jest brak pieniędzy i poszukiwanie dotacji i sponsorów.

Ogromnym korytarzem trzebnickiego klasztoru idziemy do zakładu opiekuńczego. Na drugim końcu widać dwie dziewczyny w czarnych sukienkach do kolan i białych welonach na głowach. Na widok siostry Ewy aż podskakują i pędzą do nas na złamanie karku. Jedna z dziewczyn na widok aparatu fotograficznego macha rękami i zanosząc się śmiechem, szybko wyrzuca z siebie słowa: - Żadnych zdjęć, żadnych. Nie wolno.
Po czym rzuca się naszej przewodniczce na szyję.

To nowicjuszki. Kasia i Patrycja dzień wcześniej miały swój pierwszy ważny dzień w klasztornym życiu. Teraz przyszedł czas na pożegnanie z najbliższymi. Nie zobaczą ich przez rok. Drobne dwudziestolatki podskakują jak małe dziewczynki. Może to szczęście je tak unosi?
Kasia pochodzi spod Głogowa.

Franciszek Żydaczewski jest szafarzem komunii świętej, ale kiedy zaczyna opowiadać, że decyzja córki nie była dla niego zaskoczeniem, szybko do rozmowy wtrąca się żona Bożena.
- Proszę mu nie wierzyć. Nikt się nie spodziewał. Ja sama powtarzałam jej "Idź na studia. Poczekaj rok. Będziesz starsza, mądrzejsza". Ale czekać nie chciała - mówi i widać, że duma ją rozpiera. Bo to pierwsze żeńskie powołanie w ich parafii.
- I choć może nie najwyższy dach mamy w tej naszej wsi, to na pewno mamy wielkie błogosławieństwo - podkreśla.
Za kilka godzin ruszą do domu. Bez poczucia, że stracili córkę, z głębokim przekonaniem, że zyskali coś wyjątkowego w życiu.

- Dobrze jest mieć szefa zakonnicę?
- Tak dobrze, że nie zamieniłabym go na żadnego innego - mówi Danuta Bonczarowska, od pięciu lat pielęgniarka w trzebnickim zakładzie opiekuńczym, a wcześniej przez 27 lat położna w tutejszym świeckim szpitalu.
Do niedużej przytulnej dyżurki pielęgniarskiej wchodzi Halinka. Niewielka, drobna, siwe włosy. W dłoni zaciska bukiecik kwiatków. Przyniosła go siostrze Darii, w którą wtula się jak małe, spragnione miłości dziecko. Bywają dni, że przychodzi tam po kilka razy. I za każdym razem siostra Daria, pielęgniarka przełożona, tuli ją do siebie, powtarzając "kochana Halinka".

Bez miłości trudno byłoby wytrzymać w miejscu, z którego ludzie wędrują tylko w jedną stronę, a one im w tej wędrówce towarzyszą, pomagają, wspierają. Bo umieranie jest tutaj jak chleb powszedni. Jedni odchodzą po tygodniu, choć przyszli w pełni sił. Odchodzą z żalu i poczucia odrzucenia. Inni żyją w klasztornych murach wiele lat, tworząc swój mikrokosmos.
- Nie oceniamy rodzin, które oddają do nas swoich bliskich, bo w życiu naprawdę bywają różne sytuacje. Ale prawdziwym testem jest to, czy potem o nich pamiętają częściej niż dwa razy do roku przy okazji świąt - przyznaje siostra Daria.

Czym się różni taki zakład od wielu innych? Tutaj nikt nie udaje, że nie słyszy prośby o księdza z ostatnim namaszczeniem. Tutaj modlitwa przy umierającym jest czymś normalnym. Tutaj umie się odczytać każdy nadchodzący znak, by wesprzeć człowieka, który tak jak w chwili narodzin - staje sam wobec nieznanego.

- Kilka lat temu jedna z naszych sióstr, Samuela, posługiwała w Krasnojarsku na Syberii. Po powrocie opowiadała, że któregoś dnia poszła do szpitala, gdzie zwykła odwiedzać chorych. Z jakichś powodów nie wpuszczono jej na oddział, gdzie najczęściej chodziła. Ktoś na odczepnego pokierował ją gdzie indziej. I tam weszła do sali, gdzie umierał człowiek. Umierał już kilka dni i bardzo cierpiał, bo nie mógł odejść. Siostra Samuela usiadła przy nim, zapytała, czy może się pomodlić. Zgodził się. Zaczęła odmawiać koronkę do Bożego Miłosierdzia. I ten człowiek poprosił, by go ochrzciła, a potem spokojny umarł. Można powiedzieć, że to czysty przypadek, że znalazła się wtedy w jego sali. Ale można uznać, że ktoś pokierował jej krokami, bo wysłuchał próśb tego człowieka.

My wierzymy, że nie ma przypadkowego życia, a człowiekiem rodzi się po to, by zrealizować swoje przeznaczenie w boskim planie. I we wszystkim, co go spotyka, jest cel, trzeba tylko go dostrzec - mówi siostra Ewa.
Ja w trzebnickim klasztorze dostrzegłam szczęśliwe kobiety.

Możesz, to wesprzyj

Konto Kongregacji Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza w Trzebnicy przeznaczone na tworzenie Szkoły Medycznej i Szpitala we Wrocławiu.

Nr rachunku: 15 1240 1994 1111 0010 0788 3599 w Banku PKO S.A.
I Oddział we Wrocławiu, ul. Oławska 2

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska