"Avengers: Koniec gry" [RECENZJA]. Miał być przełomowy film superbohaterski, a jest zaledwie the best of Marvel Studios?

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
fot. Disney / materiały prasowe
fot. Disney / materiały prasowe
„Avengers: Koniec gry” to filmowy fenomen i obraz, który zapisze się w historii kina. Disney pokazał, że opanował działania marketingowe do perfekcji, nakręcając szum wokół czwartej części „Avengers” do niespotykanej dotąd skali. Pytanie tylko – czy rzeczywiście jest o co robić tyle hałasu? Oceniamy film „Avengers: Koniec gry”!

"AVENGERS: KONIEC GRY" - RECENZJA

Chylę czoła przed Marvel Cinematic Universe. Już dawno żadna filmowa seria nie miała takiego wpływu na popkulturę, jak właśnie cykl Marvel Studios. I chociaż pierwsze filmy MCU, jak „Incredible Hulk, „Thor” czy nawet „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie” z perspektywy czasu wydają się potwornie nudne i zaledwie poprawne, to jednak trwający ponad 10 lat kinowy serial Marvela ewoluował do takiego stopnia, że omówienie go byłoby materiałem na kilka osobnych artykułów. Kevin Feige i spółka rozegrali to po mistrzowsku, w tyle zostawiając nie tylko bezpośrednią konkurencję, ale przede wszystkim całe Hollywood, które z zazdrością może patrzeć na liczby jakie wykręcają kolejne filmy spod szyldu MCU. Tak to się robi.

„Avengers: Koniec gry” skazane jest na sukces, ale też nie ma się czemu dziwić. Wszak ta produkcja to nic innego jak zrobione z pompą i przytłaczającym rozmachem zwieńczenie, a właściwie pożegnanie, Mścicieli w takim kształcie, w jakim do tej pory ich znaliśmy. I bardzo dobrze, bo ewidentnie formuła się wyczerpała. Co będzie dalej? To chyba wie tylko szefostwo Marvel Studios, więc tym bardziej czekam na film „Spider-Man: Daleko od domu”, stanowiący epilog do dotychczasowych wydarzeń i być może wprowadzenie do kolejnej fazy MCU.

Akcja „Końca gry” rozpoczyna się w tym samym momencie, w którym zakończyła się „Wojna bez granic”. Stało się, Thanos (Josh Brolin) jednym pstryknięciem palców wymazał połowę wszechświata, a Avengersi nic nie mogli mu zrobić. Wszystko przepadło. Przegrali. Pozostało im jedynie się załamać, zapomnieć oraz zachlać. Albo założyć rodzinę. Jak kto woli, do wyboru, do koloru. Ale może jednak nie wszystko stracone? I w tym miejscu warto postawić kropkę, aby nie psuć innym rozrywki z seansu.

Chociaż z drugiej strony – czy aby na pewno jest co psuć? Fabuła „Końca gry” nie zaskakuje, wielu fanów już wcześniej spekulowało, że bracia Russo wraz ze scenarzystami mogą uciec właśnie do takich rozwiązań. Na dobrą sprawę zaskakujące są jedynie detale, te drobne momenty wprowadzające świeżość do tej troszkę już wyliniałej opowieści o walce dobra ze złem. Inną sprawą jest fakt, że scenariusz pełen jest nielogiczności oraz szczęśliwych zbiegów okoliczności, widocznie nasi milusińscy w kolorowych trykotach w większości urodzili się naprawdę pod dobrą gwiazdą.

Boli mnie fakt, że bracia Russo nie wykorzystali potencjału niektórych postaci. Na dobrą sprawę „Koniec gry” to (niestety) kolejny koncert duetu Iron Man (Robert Downey Jr.) & Kapitan Ameryka (Chris Evans). Co prawda Thor (Chris Hemsworth) w nowym wydaniu, Hulk (Mark Ruffalo) czy Ant-Man (Paul Rudd) próbowali dograć swoje zwrotki, ale twórcy potraktowali ich raczej jako wykonawców w chórkach. Zapomnijcie też o emocjach związanych z postacią Kapitan Marvel (Brie Larson); chociaż wprowadzono ją do uniwersum w błysku i blasku, to tutaj jest zaledwie dodatkiem. Do tego widać, że to postać wkomponowana w całość bardzo na siłę. Równie zmarnowano tym razem postać Thanosa; w poprzedniej części był to zdecydowanie najciekawszy bohater, a teraz potraktowano go bardzo po macoszemu.

„Avengers: Koniec gry” to twór karmiący się samym sobą. Sceny z poprzednich filmów zostały przepisane na nowo, a do tego całość aż tryska przeróżnymi nawiązaniami – jestem pewny, że fani będą pękać z zachwytu i wyszukiwać kolejne smaczki. Pozornie bardzo ciekawe rozwiązanie, jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że ten swoisty samozachwyt Marvela nad własnymi osiągnięciami to nie tyle hołd dla cyklu, co zwyczajne pójście na skróty. Poniekąd to nawet rozumiem; trzygodzinne dzieło, wypełnione po brzegi gwiazdami, jakoś trzeba było to spiąć w jedną w całość.

„Avengers: Koniec gry” idealnie wstrzela się w gusta fanów MCU. Jestem przekonany, że będą bawić się na filmie doskonale i zapewne na jednym seansie się nie skończy, jednak nie można dać się zwariować psychofaństwu. Mam wrażenie, że pod kostiumem epickości, rozmachu oraz wielkiego finału kryje się prościutki, zaledwie poprawny scenariusz. Być może miałem zbyt wygórowane oczekiwania, ale zamiast przełomowego filmu superbohaterskiego otrzymałem jedynie obraz z cyklu the best of Marvel Studios. Ładne dla oka, często bardzo zabawne (Thor i Rocket!), dające radość z seansu, ale dokładnie to samo (albo nawet więcej) oferowały już poprzednie filmy. Rozumiem, że dla niektórych „Koniec gry” niesie ogromny ładunek emocjonalny, ale nie do końca to kupuję. Płakałem wyłącznie z jednego powodu - nie otrzymałem sceny po napisach.

Ocena: 6/10

Krzysztof Połaski

[email protected]

Recenzja została pierwotnie opublikowana 24 kwietnia 2019 roku.

Źródło: Associated Press/x-news

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn