"Creed: Narodziny legendy". Twarda bania i zaciśnięte pięści [RECENZJA]

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
fot. materiały prasowe
fot. materiały prasowe
I pomyśleć, że było bardzo blisko, a film „Creed: Narodziny legendy” w ogóle nie pojawiłby się w polskich kinach. Jednak sukcesy obrazu w Stanach Zjednoczonych, niezwykle pozytywnye recenzje oraz typowanie Sylvestra Stallone'a na murowanego kandydata do oscarowej nominacji w kategorii „najlepsza męska rola drugoplanowa” sprawiły, że dystrybutor musiał wycofać się z planu wydania tytułu od razu na rynek DVD/VOD. I całe szczęście, bo w przeciwnym wypadku kinomani straciliby kawał rozrywki na najwyższym poziomie. Takie filmy zasługują na to, żeby oglądać je na jak największych ekranach.

NASZA OCENA: 8/10

Pamiętacie Apollo Credda (Carl Weathers), najtrudniejszego przeciwnika Rocky'ego Balboy, z którym filadelfijski pięściarz stoczył trzy pojedynki, w tym jeden za zamkniętymi drzwiami? Apollo zawsze ze swoich walk – i jednocześnie swojego życia – robił wielkie, pełne przepychu, widowisko. Show miało być mocne, jak uderzenia jego pięści. Adonis Johnson (Michael B. Jordan) jest zupełnie inny; nie próbuje nikomu imponować, nie szuka rozgłosu wokół swojej osoby, chce się tylko bić – miejsce, czas i przeciwnik nie mają żadnego znaczenia. Twarda bania i zaciśnięte pięści. Donnie nawet nie posługuje się nazwiskiem swojego ojca – Creed, którego nigdy nie miał okazji poznać. Gdy Apollo padł martwy na ringu z ręki Ivana Drago, Adonis jeszcze się nie urodził. Zresztą przez pierwsze lata życia nie wiedział, kto jest jego ojcem, wszak był owocem jednego z romansów mistrza. Dopiero w późnych latach 90. – po śmierci matki i licznych wycieczkach po poprawczakach – został adoptowany przez... Mary Anne Creed (Phylicia Rashad), wdowę po Apollu.

NAZWISKO ZNANEGO OJCA

Teoretycznie los się do niego uśmiechnął i młody Creed dostał od życia wszystko, co najlepsze. Kochająca matka zastępcza, bogaty dom, najlepsze wykształcenie, sportowy samochód i najważniejsze – nazwisko wielkiego ojca. Czy można chcieć od życia czegoś więcej? Tyle, że Donnie o to nie prosił. Chciał samodzielnie zapracować na własne nazwisko i jednocześnie udowodnić, że jest kimś więcej, niż tylko synem znanego ojca.

Dlatego spakował manatki i ze słonecznego LA przeprowadził się do ponurej i brudnej Filadelfii, gdzie pewną skromną restaurację z włoskim jedzeniem prowadzi – snujący się po mieście w charakterystycznym starym kapeluszu oraz wolny czas spędzający na cmentarzu w towarzystwie Adrian i Pauliego – nie kto inny, jak sam Rocky Balboa (Sylvester Stallone). Czy pogodzony z upływem czasu dawny czempion pomoże synowi swojego przyjaciela? W końcu syn Rocky'ego nie odziedziczył po rodzicielu zamiłowania do boksu i wyprowadził się do Kanady, a „Włoskiego Ogiera” zawsze ciągnęło do przekazania swojego doświadczenia oraz wiedzy. Wszak nic nie cieszy tak, jak sukcesy podopiecznego.

SZACUNEK DO TEMATU

To dość znaczące, że Ryana Cooglera – reżysera i jednocześnie współscenarzysty filmu „Creed: Narodziny legendy” – nawet nie było na świecie, gdy swoje premiery miały pierwsze cztery odsłony obrazów z Rocky'm Balboą w roli głównej. To pokazuje, jak bardzo ponadczasowa jest historia filadelfijskiego pięściarza, który chciał udowodnić sobie samemu i innym, że może być kimś więcej niż osiłkiem od zbierania długów. Udało mu się.

CZYTAJ TAKŻE:
Rocky Balboa w kinach! Zobacz najlepsze momenty z filmów o Rockym! [GALERIA]

Urodzony w 1986 roku Ryan Coogler podszedł do tematu z niezwykłym szacunkiem. Podobnie jak główny bohater jego opowieści, także musiał zmierzyć się z ogromną spuścizną i legendą, z czego wyszedł obronną ręką. Postawił na sprawdzone rozwiązania, nie próbując silić się na nowatorstwo tam, gdzie nie byłoby to potrzebne. Jego „Creed” jest wariacją na temat pierwszego "Rocky'ego", tyle, że osadzoną współcześnie, ale nie szukajcie tutaj odcinania kuponów czy jechania na sprawdzonej marce. Co to to nie, to hołd na jaki dzieło z 1976 roku zwyczajnie zasługiwało. To również początek zupełnie nowej historii. Można być pod wrażeniem tego, jak twórca świetnego „Fruitvale” splótł ze sobą wszystkie wątki i wyjaśnił wydarzenia z przeszłości, jednocześnie tworząc grunt pod całkowicie nową opowieść. Lepiej nie można było tego rozegrać.

EMOCJONUJĄCE WALKI I REALIZM

Ringowe potyczki w "Creedzie" ogląda się z zapartym tchem, w przeciwieństwie do wielu prawdziwych walk bokserskich z ostatnich lat. Starcia wyglądają, jakby żywcem zostały wyjęte z telewizyjnych transmisji, aczkolwiek z takim rozwiązaniem mieliśmy już do czynienia w filmie „Rocky Balboa” z 2006 roku. W obsadzie oczywiście nie mogło zabraknąć prawdziwych bokserów, którzy są przeciwnikami Adonisa i w ten sposób na ekranie pojawili się Andre Ward, Tony Bellew oraz Gabriel Rosado. Skoro mamy do czynienia z boksem na najwyższym poziomie, to anonserem głównej walki musiał być kultowy Michael Buffer.

Całość cechuje się także największym realizmem ze wszystkich poprzednich części. Sekwencja treningowa jest rozbudowana i nie stanowi jedynie dekoracji, tylko kluczową część obrazu. Widać, że twórca bardzo poważnie potraktował fabułę i nie uczynił z Creeda niezniszczalnego herosa, lecz prawdziwego zawodnika, który musi wiele trenować, aby nie dać się znokautować pierwszym lepszym ciosem. Warto zauważyć, że chyba po raz pierwszy w serii zwrócono uwagę na wagę zawodnika i Adonis nie walczy w teoretycznie najbardziej prestiżowej wadze ciężkiej.

GODNE POŻEGNANIE LEGENDY

„Creed” w podtytule ma sformułowanie „Narodziny legendy”, jednak właściwsze byłyby słowa „Pożegnanie legendy”. I chociaż Rocky Balboa jest tym razem wyłącznie bohaterem drugoplanowym, to właśnie postać wykreowana przez Sylvestra Stallone'a nadaje ton tej opowieści. Poza tym, to doskonała rola urodzonego w 1946 roku aktora – Stallone jako Rocky jest w swoim żywiole, po prostu bawi się tą kreacją, a przy okazji rozwesela widzów swoim poczuciem humoru. One-linery z jego ust padają równie często, co kiedyś ciosy.

Rocky Balboa zasługiwał na takie pożegnanie, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że Sly tym obrazem definitywnie żegna się z postacią "Włoskiego Ogiera". Ale zostawia godnego następcę w postaci Adonisa Creeda – jak autentycznie jest napisana ta postać! W bohaterze kreowanym przez Michaela B. Jordana jest jednocześnie gniew, jak i strach przed tym, jakie nazwisko nosi i z jakim dziedzictwem musi się zmierzyć. "Baby Creed" jeszcze pojawi się na ekranach kin, zobaczycie.

„Creed: Narodziny legendy” to kino najlepszego sortu, które się świetnie ogląda, chociaż całość mocno gra na sentymentach do „Rocky'ego”. Wciągająca historia, charyzmatyczni bohaterowie, doskonale napisane dialogi i wyborny montaż – to składniki, z których Ryan Coogler stworzył bardzo dobry i solidny film. Ciężko nakręcić produkcję, którą chciałoby się obejrzeć więcej niż raz, a reprezentantowi Oakland ta szuka się udała.

Krzysztof Połaski

[email protected]

"Creed: Narodziny legendy"

Produkcja: USA, 2015

Obsada: Sylvester Stallone, Michael B. Jordan

Reżyseria: Ryan Coogler

Recenzja została pierwotnie opublikowana 8 stycznia 2016 roku.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn