"Smoleńsk" [RECENZJA]. Jaka polityka, takie kino polityczne

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
Copyright:  Picaresque / materiały prasowe dystrybutora Kino Świat
Copyright: Picaresque / materiały prasowe dystrybutora Kino Świat
Moja ulubiona scena filmu „Smoleńsk”, przy której parsknąłem szczerym i niezamierzonym śmiechem, to ta, gdy para prezydencka ogląda transmisję z sopockiego spotkania na molo Donalda Tuska oraz Władimira Putina i na pytanie „Ciekawe w jakim języku rozmawiają?” pada odpowiedź „Może po niemiecku?”. Kwintesencja dzisiejszej retoryki używanej przez partię rządzącą. To właściwie streszczenie całej produkcji, starającej się pokazać, że wydarzenia z 10 kwietnia 2010 roku są wynikiem polsko-rosyjskiego spisku, naturalnie za cichym przyzwoleniem Angeli Merkel.

"SMOLEŃSK" FILM BĘDĄCY SZANSĄ NA DYSKUSJĘ?

Główną bohaterką filmu "Smoleńsk" jest Nina (Beata Fido), mierna, ale wierna dziennikarka pracująca dla komercyjnej stacji telewizyjnej TVM-Sat, której szefem jest demoniczny i bezimienny redaktor o twarzy Redbada Klijnstry. Wiemy, że jest tym złym, gdyż często przeklina, pije kawkę z tajemniczym jegomościem z wywiadu (Jerzy Zelnik) i często używa sformułowania sekta smoleńska. Nina ma za zadanie tak opisywać wydarzenia ze Smoleńska, aby nikt nie miał wątpliwości, że to był jedynie wypadek, tyle, że dziennikarka w trakcie swojego śledztwa sama zaczyna mieć wątpliwości, kto ma rację.

To ciekawe wyjście fabularne, lecz niestety niemal całkowicie pogrzebane przez scenariusz, gdzie każda z postaci na pierwszym planie jest grubymi nićmi szyta i przerysowana do granic możliwości. Sytuacji nie poprawiła Beata Fido, który nie tylko nie miała pomysłu na swoją postać, ale jest tak nieudolna w tej roli, że jedyne co potrafi z siebie wydobyć na ekranie to sztuczny uśmiech. W zasadzie nie ma też jej kto partnerować, kochanek/operator grany przez Macieja Półtoraka jest wyłącznie statystą, a Redbad Klijnstra, chociaż świetny, miał za zadanie zagrać zero-jedynkowego bohatera, którego złote sentencje śmieszą, jak chociażby to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie.

KATASTROFA SMOLEŃSKA OCZAMI KRAUZEGO

Antoni Krauze zrealizował film, w którym od początku do końca wiadomo, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Żeby było jasne, nie odbieram reżyserowi prawa do swojego poglądu na tę kwestię, wszak każdy twórca portretuje świat takim, jakim sam go widzi, przefiltrowując go przez własne przekonania oraz sądy i tak naprawdę propagandowość „Smoleńska” jeszcze nie przekreśla filmu. Tyle tylko, że Antoni Krauze nie ma absolutnie żadnego pomysłu na ten obraz, poza głośnym krzyknięciem słowa ZAMACH. Na ekranie pojawia się mnóstwo zbędnych wątków (jak np. wcześniej wspomniany romans dziennikarki z operatorem, gdzie brak jakiejkolwiek chemii pomiędzy bohaterami), a całością rządzi chaos. „Smoleńsk” zwyczajnie nie miał scenariusza, przez co przez dwie godziny obserwujemy główną bohaterkę, która niby chce, ale w sumie to nie chce poznać prawdy i jedynie się snuje po ekranie, rozmawiając z kolejnymi bohaterami obrazu.

Nie wiem, po co twórca koniecznie chciał pokazać nam Lecha Kaczyńskiego (Lech Łotocki); sceny z jego udziałem są przerywnikami, nic nie wnoszą do fabuły, pomijając już kuriozalną sekwencję końcową, gdy najpierw obserwujemy technicznie paskudne efekty specjalne przedstawiające rzekomy wybuch na pokładzie Tupolewa, a później spotkanie zmarłych w katastrofie z ofiarami katyńskimi. Obok sceny z protestującymi Azjatami pod Wawelem, to chyba najgłupsza i jednocześnie najmniej potrzebna w całym filmie scena. Miało być podniośle, a wyszło żenująco.

W dodatku nie mogę oprzeć się wrażeniu, że reżyser wraz ze scenarzystami oraz producentami traktuje widzów jak idiotów, którym wszystko trzeba pokazać palcem. „Smoleńsk” to film bez wyczucia, któremu obce jest słowo „dyskretnie”, dlatego każdy ze szwarccharakterów jest zły do szpiku kości, a gdy dochodzi np. do morderstwa, to kamera zawsze, wręcz bezczelnie, pokazuje nam winnego. To samo dzieje się w dialogach, gdzie nie ma miejsca na żadne niedomówienia, trzeba mówić wprost, jak słynna kwestia wypowiadana przez Annę Samusionek: Kiedyś nie wolno było pytać kto zabił w Katyniu, a dziś boimy się pytać, co naprawdę się wydarzyło w Smoleńsku.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że „Smoleńsk” mógł być dobrym filmem, jeżeli wyposażono by go w lepszy scenariusz, gdyż potencjał był widoczny. Ciekawym zabiegiem było włączenie do filmu "Smoleńsk" prawdziwych materiałów archiwalnych, z autentycznie wzruszającą sceną pogrzebu pary prezydenckiej na czele, ale aż szkoda, że w głównej mierze nie skupiono się na ukazaniu Polaków próbujących poradzić sobie z traumą po śmierci głowy państwa oraz przedstawicieli władz. Ten temat aż się sam prosi o rozwinięcie. Do tego „Smoleńsk” po części sprawdził się w kwestii ukazania medialnych konfliktów oraz wojny polsko-polskiej, gdzie Polacy podzielili się na dwa, rzucające się sobie do gardeł, obozy. Kolejne manipulacje medialne, szkalowanie ludzi i zrobienie z katastrofy politycznego jarmarku przez zarówno zwolenników jak i przeciwników teorii spiskowych – to brzmi jak gotowy materiał na film.

Po stronie pozytywów można zapisać aktorstwo części obsady na drugim planie. Ukłony należą się Lechowi Łotockiemu, aktor TR Warszawa wcielając się w Lecha Kaczyńskiego mógł w łatwy sposób przeszarżować, grać na granicy parodii, ale nic takiego nie miało miejsca. Jego wizja Kaczyńskiego jest wiarygodna, przemyślana i robi wrażenie. Ciekawie w małej roli prezentuje się także Marek Bukowski, który nie zważa na konwencję filmu i gra jakby znalazł się na planie zwykłego filmu sensacyjnego. Słuszne podejście, zresztą z podobnego założenia wyszedł w swoim epizodzie Andrzej Mastalerz. Właśnie po takich krótkich, lecz zapadających w pamięć, występach poznaje się klasę aktora. Nie sposób też nie pochwalić – dokładnie tak samo jak w przypadku równie słabej „Historii Roja” – świetnej muzyki autorstwa Michała Lorenca. Chociaż pamiętajmy, że pierwotnie kompozycja pt. "Wyjazd z Polski" znalazła się na ścieżce dźwiękowej filmu "Różyczka" Jana Kidawy-Błońskiego.

CZY "SMOLEŃSK" TO KATASTROFA?

Antoni Krauze swoimi poprzednimi produkcjami udowodnił, że jest dobrym reżyserem i tym bardziej żałuję, że „Smoleńsk” mu nie wyszedł. Zabrakło dobrego pomysłu oraz sprawnej realizacji, a zamiast tego otrzymaliśmy nawet nie tyle polityczną agitkę, co zwyczajną czytankę, nakręconą bez polotu i byle jak. W tej produkcji nie ma żadnego miejsca na jakąkolwiek dyskusję ani refleksję. Nie da się ukryć, że „Smoleńsk” jest odzwierciedleniem współczesnej polskiej polityki, która również jest nieprzemyślana oraz niechlujna. Cóż, jaka polityka, takie kino polityczne.

Ocena: 3/10

Krzysztof Połaski

[email protected]

"SMOLEŃSK" MOŻECIE OGLĄDAĆ NA PLATFORMACH VOD

Recenzja pierwotnie została opublikowana 10 kwietnia 2017 roku.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn