„Kidding" [PRZEDPREMIEROWA RECENZJA]. Bolesny upadek z telewizyjnego raju. Jak oceniamy serial z Jimem Carreyem w roli głównej?

Beata Cielecka
„Kidding” jest czymś w rodzaju – jeśli tak to można nazwać – emocjonalnej biografii Jima Carreya obejmującej okres ostatnich kilku lat. Obaj, on i jego bohater, są komikami i obu dotknęła tragedia, z którą nie potrafią sobie poradzić…

Jim Carrey na niemal 3 lata zawiesił swą karierę po tym, jak we wrześniu 2015 roku samobójstwo popełniła jego młodsza o ćwierć wieku partnerka, Cathriona White, kilka dni po tym jak ze sobą zerwali. Dziewczyna borykała się wprawdzie z depresją po śmierci ojca, ale mimo to ze strony bliskich dziewczyny pojawiły się oskarżenia pod adresatem Carreya, którego tabletki antydepresyjne przedawkowała. Pozew rodziny został przez sąd oddalony w styczniu 2018 roku, ale Carrey całą tę sprawę mocno przeżył. Trudno nie doszukiwać się podobieństwa, co do jego bohatera. Serial też opowiada o człowieku, który całe swoje życie poświecił bawieniu innych i w końcu zderza się z brutalną rzeczywistością. Serialowy Jeff, Pan Pickles, to telewizyjna ikona, człowiek, który długie lata prowadząc program dla dzieci stał się wzorem mądrości dla dzieci i wyrocznią w kwestii ich wychowywania dla rodziców. Szanują go nawet zbiry, wychowane na jego programach…

Po tym jak dotyka go tragedia, jego świat wali się w gruzy. Zanurzony do tej pory w bajkowej rzeczywistości swego programu oddalił się od realnego świata i nie potrafi zmierzyć się ze swymi problemami: rozwodem z żoną, brakiem porozumienia z drugim synem, wymaganiami w pracy. Zrozumienie znajduje u kierującej działem lalkarskim Deidry, ale i ona musi podporządkować się zaleceniom producenta programu Seby’ego obawiającego się, że pomysły Jeffa zniszczą wypracowaną latami markę, jaką jest Pan Pickles.

Często się zastanawiałam jak klauni i cyrkowcy, kabareciarze i showmani radzą sobie ze smutkiem? Zwłaszcza w sytuacji występu przed publiką, gdy muszą być zabawni nawet wtedy, gdy zdarza się w ich życiu coś dramatycznego, podczas gdy każdy wykonujący inny zawód może sobie pozwolić na okazanie zwyczajnych emocji. „The Kidding” odpowiada na to pytanie. Przestają śmiać się oczami; nakładają maskę, którą zdejmują po wyjściu za kulisy. Ta konieczność operowania dwiema osobowościami musi być diabelnie schizofreniczną sytuacją, za którą trzeba płacić realnymi emocjami. Być może taki był przypadek Robina Williamsa, szalenie zabawnego na ekranie, który rozstał się z życiem z powodu niemożności poradzenia sobie z własnymi demonami.

Carrey w „The Kidding” gra człowieka, który jest o krok od takiego stanu. Aktor, który zawsze miał twarz jak z gumy, co pozwalało mu na szeroki wachlarz gestów, w serialu ograniczył te gesty do minimum. Przypomina bardziej mima, z którego ktoś wyjął wtyczkę odłączając go od życia. Jego Jeff nie czuje już radości z opowiadania zabawnych historyjek i żartów z kukiełkami. Przekonuje się, że samego siebie jak i swoich widzów utrzymywał w złudnym poczuciu szczęścia panującego dookoła i wszechobecnego błogostanu. Teraz, wiedząc jak trudne jest przebudzenie z niego, chce w końcu być szczery: mówić im o tym, co boli, o prawdziwym życiu, które czyha za drzwiami.

Rola Jeffa to kolejna rola, w której aktor zmaga się z poszukiwaniem tożsamości w granej przez siebie postaci. W wywiadzie dla Variety powiedział, że w tym scenariusz było coś go uwiodło poszukiwanie tożsamości było dla mnie jako aktora bardzo atrakcyjne. I może dlatego Jeff to kolejna rola w której mógł się zatracić podobnie, jak to było w przypadku Andy’ego Kauffman w „Człowieku z Księżyca”, z którym identyfikował się tak bardzo, że pod koniec filmu zdał sobie sprawę, że: jeśli tak łatwo zgubić Jima Carreya, to kim do cholery jest Jim Carrey?

Pozostaje pytanie, czy widzów zajmie ten serial tak bardzo jak odtwórcę głównej roli? No cóż, po obejrzeniu czterech odcinków nie jestem o tym przekonana. Pomimo ciekawego scenariusza, dobrych (jak na hollywoodzki standardy) dialogów, w którym sporo śmieszno-gorzkiego humoru i całej galerii odjechanych postaci drugoplanowych będących w większości oryginałami (fetyszystyczny pan domu, ni stąd ni zowąd wrzeszcząca córka Deidry, czy krypto gej-ojciec rodziny zakochany w sąsiedzie) serial jest po prostu… cięęęęężki. Pomimo żywych kolorów i jasnego światła po obejrzeniu tych kilku odcinków byłam zmęczona smutkiem i poczuciem uwięzienia bohatera jakie mi się udzieliło. Paradoksalnie to zabrzmi, ale największą przeszkodą w polubieniu tego serialu jest… Jim Carrey. Przyznaję, że główny bohater w ulizaną fryzurką, koszulkami w kratkę i dopasowanymi kamizelkami mnie po prostu denerwuje; nie kupuję jego fizyczności, dylematów i sposobu bycia, a patrzenie na Carreya z tym zastygłym na nim wyrazem smutnego mima jest bolesno-irytujące. Nie zachowano równowagi między komedią, a tragedią, a tych kilka zabawnych scen ze kradzieżą samochodu Jeffa czy wątkiem z pszczołami na cmentarzu to ewidentnie za mało, by rozładować napięcie.

Obiektywnie sądzę, że serial nie jest zły, twórcy mieli dobre intencje, aktorzy grają solidnie, a postacie są ciekawie pomyślane i mam jednak nadzieję, że dalsze odcinki bardziej przemówią do wyobraźni. Ale ja nie kupiłam Carreya i nic na to nie poradzę.

Nasza ocena po 4. odcinkach: 6/10

Beata Cielecka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wideo
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn