"Koniec wściekłości". Nowe porządki, czyli nie ma miękkiej gry [RECENZJA]

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
fot. materiały prasowe
fot. materiały prasowe
Takeshi Kitano powrócił do tego, co mu zawsze najlepiej wychodziło, czyli kina gangsterskiego. Chociaż romans z komedią za sprawą „Ryuzo i siedmiu najemników” był dość miły dla oka, to chyba wszyscy fani japońskiego reżysera czekali na zamknięcie trylogii „Wściekłość”. No i się doczekaliśmy.

Od wydarzeń przedstawionych w „Poza wściekłością” minęło pięć lat i „na mieście” trochę się pozmieniało. Klan Sanno został upokorzony i wchłonięty przez rodzinę Hanabishi, której system funkcjonowania zaczął przypominać korporację, a nie organizację przestępczą. Cóż, nic dziwnego, skoro głową rodu stał się były makler, który nie może pochwalić się ani tatuażami, ani więziennym stażem. Tyle tylko, że bez tych atrybutów bardzo trudno o szacunek, a gra o mafijny tron będzie bezwzględna. A jeszcze ciekawiej zrobi się, gdy do Tokio przybędzie Otomo (Takeshi Kitano), przez ostatnie lata będący na przymusowej emigracji w Korei. Żarty się skończymy, nie ma miękkiej gry i czas na nowe porządki.

Takeshi Kitano już od pierwszych scen wprowadza nas w świat bezwzględnych bandytów, dla których zabić, to jak splunąć. Jest to w stu procentach męska rzeczywistość; kobiety mafii nie istnieją, a płeć piękną sprowadzono do roli prostytutek i pojemników na spermę, które mają być dochodowe. Zasada jest prosta, ciało jest potrzebne wyłącznie wtedy, gdy na siebie zarabia.

„Koniec wściekłości” pokazuje jak „małe nieporozumienie” może przerodzić się w otwartą wojnę; wystarczy jeden nieprzemyślany ruch, chęć udowodnienia swojej wyższości, aby doprowadzić do krwawego konfliktu, pociągającego za sobą dziesiątki ofiar. Kitano prezentuje nam na ekranie kolejne skomplikowane intrygi oraz układy, zmieniające się niczym przeźrocza w kalejdoskopie. To jest jeden z tych filmów, gdzie wystarczy chwila nieuwagi, aby zgubić się w fabule, co tylko jest jego zaletą, gdyż pokazuje jak bardzo precyzyjnie utkany jest scenariusz. Tutaj nie ma zbędnych scen oraz miejsca na przypadek, każda sekwencja jest po coś i niesie za sobą skutki. Od początku do końca wszystko się zgadza, co pokazuje jak przemyślane i już na etapie pisania wymyślone jest to kino.

Japoński autor pod lupę bierze też stosunki japońsko-koreańskie, zwracając uwagę, że Yakuza jedynego czego się boi, to konkurencji z zagranicy. Przy okazji film na warsztat bierze nieudolność policji, chociaż celniej byłoby powiedzieć skorumpowanie. Uczciwy glina może jedynie złożyć wypowiedzenie, bo zamiast ścigać gangusów, zostaje przeniesiony do innej sekcji. Ręka rękę myje, a ogromne wpływy Yakuzy nie są tajemnicą.

„Koniec wściekłości” przygląda się mafii w ujęciu jakie dla nas jest raczej obce. Yakuza to specyficzna organizacja przestępcza i Kitano stara się to uchwycić. Jego produkcja to tak właściwie obraz starcia przyszłości z przeszłością. Podczas gdy nowe władze rodziny robią półlegalne interesy, piorą pieniądze, inwestują w grunty i zajmują się działalnością deweloperską, tak gangsterzy ze starej szkoły wciąż wolą sprawdzone metody zarobku pod postacią haraczy, sprzedaży prochów oraz prostytucji.

To też opowieść o honorze; Otomo jest postacią symbolem, ostatnim sprawiedliwym wśród zbirów. Tym, który ukaże za pobicie prostytutki czy morderstwo przyjaciela i nie odpuści, nawet jeżeli na możliwość zemsty miałby czekać kilka lat. Otomo z jednej strony przeraża, ale też w pewien sposób imponuje. Ma styl, charakter oraz zasady – gdy mówi, że zabije, to nie rzuca słów na wiatr.

Swoją drogą trzeba oddać Takeshiemu Kitano, że wciąż ma olbrzymią fantazję jeżeli chodzi o wymyślanie przeróżnych metod śmierci na ekranie. Do tego potrafi połączyć to z niebanalnym humorem, którzy rzeczywiście śmieszy i rozładuje napięcie oraz atmosferę, a nie żenuje, jak w przypadku sensacyjnych filmów pewnego znanego polskiego reżysera. Ale gdzie Rzym, a gdzie Krym…

To trochę inny wymiar kina gangsterskiego niż to, które znamy z Hollywood. Nie brakuje tutaj akcji, ale dużo ważniejsze jest wszystko to, co dzieje się pomiędzy – kolejne rozmowy telefoniczne, intrygi, układy i układziki czy współpraca z dawnym wrogiem, aby pokonać wspólnego przeciwka. To kwintesencja „Końca wściekłości”, właśnie tak to powinno wyglądać.

„Koniec wściekłości” to brutalne, bezkompromisowe kino i ballada gangsterska, wyglądająca trochę jak tęsknota za dawnymi czasami, gdy honor był w cenie nawet u przestępców. Całość jest świetnie zagrana, ma atrakcyjne zdjęcia i jeszcze lepszą muzykę. Jeżeli nie widzieliście wcześniejszych części, to koniecznie musicie nadrobić „Wściekłość” oraz „Poza wściekłością”. Wyborne i stylowe.

Ocena: 8/10

Krzysztof Połaski

[email protected]

Recenzja została pierwotnie opublikowana 14 października 2017 roku, w ramach relacji z 33. Warszawskiego Festiwalu Filmowego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn