Mateusz Damięcki o serialu "W rytmie serca", najnowszych wyzwaniach i życiu ideą [WYWIAD]

Kamila Glińska
Kamila Glińska
Mateusz Damięcki - 36-letni aktor filmowy, teatralny i dubbingowy, który już 2/3 życia spędził w pracy. Jesienią możemy go oglądać w nowym serialu Polsatu "W rytmie serca", w którym wciela się lekarza-ideowca. Dlaczego postanowił wrócić na polski mały ekran? Czy życie ideą opłaca się? Sprawdź, co powiedział na te i inne tematy w rozmowie z nami!

Telemagayzn.pl: W serialu "W rytmie serca" grasz główną rolę. Jak to się stało, że doktor Adam Żmuda znalazł się w Twoim życiu?

Mateusz Damięcki: Adam Żmuda znalazł się w moim życiu tak samo niespodziewanie, jak on sam znalazł się w Kazimierzu. Tak naprawdę wydaje nam się, że głównym bohaterem naszego serialu jest właśnie miasto Kazimierz, które jest przeurocze, wyjątkowe i kryje mnóstwo niesamowitych tajemnic. Oczywiście bez ludzi byłby to tylko film przyrodniczy, a tak oczywiście nie jest. Adam Żmuda to bohater dosyć złożony, ale jego najważniejszym rysem jest ogromne poświęcenie dla pracy, którą wykonuje. Jest lekarzem z przekonania i już w pierwszym odcinku dowiadujemy się, że zamierza jechać do Afryki razem z Lekarzami bez Granic po to, aby pomagać tym najbardziej potrzebującym. Dla mojego bohatera pieniądze nie są najważniejsze. To człowiek bardzo moralny i głęboko przekonany o tym, że to, co robi jest słuszne. Taki punkt wyjścia bardzo mi się podoba. Z jednej strony mamy do czynienia z bohaterem twardo stąpającym po ziemi, a z drugiej z marzycielem i ideowcem. To mężczyzna, który wie, że ma talent, ale nie jest przesadnie nieskromny z tego powodu. Po prostu próbuje wykonywać swoją pracę jak najlepiej, a to, że przy okazji ratuje ludzi, to tylko dodaje mu pewnego rodzaju heroizmu. To też jest dobry punkt wyjścia dla postaci.

Adam chce zmienić swoje życie wyjeżdżając do Afryki, ale Kazimierz trochę mu w tym przeszkadza. Co takiego tam się wydarzy?

Faktycznie, zamiast Akry (stolica Ghany – przyp. red.) jest Kazimierz Dolny. Następuje nieoczekiwana zamiana miejsc, ale życie jest przecież taką pulą niespodzianek i tutaj to się potwierdza. Adam jedzie do Kazimierza, aby załatwić swoje najpilniejsze sprawy osobiste. Adam Żmuda pracuje w Warszawie, ale urodził się i wychował w Kazimierzu. Przed wyjazdem do Afryki jedzie do mieszkania, w którym mieszkał jego ojciec, aby je sprzedać i zamknąć pewien etap w swoim życiu. I w tym momencie coś spada na niego jak grom z jasnego nieba. Chodzi o kobietę…

Właściwie dwie kobiety…

Tak. I to dodatkowo czyni tę postać jeszcze ciekawszą, bo bohater musi się zastanawiać i dokonywać wyborów. Dzięki temu ewoluuje i staje się dla widza bardziej interesujący. Obie panie są bardzo atrakcyjne, ale też skrajnie różne. Jedna jest piękną blondynką, pielęgniarką, która kryje – jak później się okazuje – bardzo ważną dla obojga bohaterów tajemnicę. Druga kobieta jest równie piękną szatynką - policjantką. Jest bardzo energiczna i też kryje jakąś tajemnicę. Z Weroniką, w którą wciela się Marysia Dębska, Adam spotyka się po raz pierwszy, natomiast z Marysią, którą gra Basia Kurdej-Szatan mój bohater miał już wcześniej do czynienia. To dwie zupełnie różne postacie, bardzo ciekawie napisane przez scenarzystów. Tak, aby Adamowi nie było za łatwo, bo jak wiadomo – im trudniej dla bohatera, tym ciekawiej dla widza.

Adam jedzie do Kazimierza zamknąć przeszłość, ale to właśnie ta przeszłość go dopada…

Zgadza się. Trzeba nadmienić, że jest to serial obyczajowy z elementami medycyny, kryminału i sensacji w tle. Jest jak w prawdziwym życiu – przeszłości nie da się tak łatwo pogrzebać i po prostu o niej zapomnieć. Będzie opowieść o rodzinnych tajemnicach, o miłości i o czymś, czego nie mogę teraz zdradzić, aby nie zepsuć widzom przyjemności z oglądania i odkrywania jak rozwiną się losy bohaterów. Myślę, że dla widzów będzie to wciągająca historia.

"W rytmie serca" to pierwsza od dłuższego czasu produkcja, w której możemy oglądać Cię w głównej roli. Przynajmniej w Polsce. Co najbardziej przekonało Cię do tego projektu? Twój bohater skonstruowany tak, a nie inaczej? Pozostali członkowie obsady? A może ten Kazimierz, o którym już wspominałeś?

Tak naprawdę to wszystko na raz. Kiedy producent stwarza dobre warunki i dba o to, aby pracowało się komfortowo, a wszyscy grają do jednej bramki, to wtedy wiadomo, że warto. Oczywiście, jeżeli chodzi o moją pracę, punktem wyjścia jest scenariusz. Najpierw czytam, a dopiero później zwracam uwagę na wszystkie inne dodatkowe aspekty. W tym przypadku, scenariusze pierwszych trzech odcinków, jakie dostałem, zrobiły na mnie duże wrażenie. Wiedziałem, że jeżeli będziemy konsekwentnie wykonywać wszystko to, co jest tam zapisane, to może powstać coś wyjątkowego i całkiem innego niż to, co do tej pory robiłem.

Bo Ty chyba miałeś taki moment w swojej karierze, w którym postanowiłeś zniknąć na trochę z polskiej przestrzeni publicznej. Nieco się odsunąłeś.

Nie powiedziałbym, że się odsunąłem. Po prostu robiłem inne rzeczy w innych miejscach. Życie jest jedno i czasami trzeba dywersyfikować swoje aktywności. Ja starałem się znaleźć to, co będzie dla mnie najważniejsze i najbardziej odpowiednie. Przede wszystkim skupiam się na tym, jak jest napisany tekst i co nowego wnosi do tego otoczenia, które tworzymy dla widzów, ale również tego, co daje mnie osobiście. Moje doświadczenia zagraniczne były dla mnie bardzo ważne i starałem się jak najlepiej sprostać oczekiwaniom stawianym przez zagranicznych producentów, a przy okazji okazało się to bardzo ciekawym i rozwijającym doświadczeniem.

Podejrzewam jednak, że oprócz scenariusza, nie bez znaczenia jest też obsada produkcji, w którą się angażujesz. Masz chyba szczęście do osób, z którymi grasz. Wystarczy wspomnieć Janusza Gajosa, Jacka Komana, czy teraz – Piotra Polka i Piotra Fronczewskiego.

Jestem bardzo zadowolony, że przyszło mi pracować w takiej, a nie innej ekipie. Basia Kurdej-Szatan i Marysia Dębska to wspaniałe dziewczyny, dzięki którym nasz serial będzie miał bardzo dużo wdzięku. Jest również Piotr Polk, a w dalszej części także Zbyszek Zamachowski oraz Małgosia Foremniak, no i przede wszystkim Piotr Fronczewski, z którym praca na planie jest gigantyczną przyjemnością, a także fantastyczną nauką. Ostatnio wyliczyłem, że pracuję już 26 lat, ale na naukę nigdy nie jest za późno. Uczenie się od takiego mistrza, jakim jest Piotr, to prawdziwa przyjemność i bardzo komfortowa sytuacja. Kiedy pojawia się na planie, wszyscy bardzo porządnie zabieramy się za swoje teksty, bo wiemy, że on zawsze jest doskonale przygotowany. Mobilizuje całą ekipę. Faktycznie mam szczęście w życiu, że spotykam ludzi, z którymi pracuje się tak dobrze. Dzięki nim mogę powiedzieć, że moja praca jest nie tylko moim obowiązkiem, ale też ogromną przyjemnością.

Dr Żmuda nie jest jednak pierwszym lekarzem, jakiego przyszło Ci grać. W „Na dobre i na złe” Twój bohater – dr Krzysztof Radwan – zniknął w bardzo ciekawym momencie. Czy jest szansa, że wkrótce powróci?

Na to będzie trzeba jeszcze trochę poczekać. Muszę potrzymać widzów w niepewności. To, czy Krzysztof Radwan powróci do Leśnej Góry – dopiero się okaże. Plan filmowy to tak naprawdę ostatni etap mojej pracy. Jest bardzo dużo elementów, które muszą zgrać się w jedną całość, abym mógł postawić nogę na planie. Jeszcze muszę poczekać na wiele rzeczy, ale mam nadzieję, że Krzysztof powróci.

Widzowie "Na dobre i na złe" zostali pozostawieni z niedokończonym wątkiem, podejrzewam więc, że oni także mają taką nadzieję.

Ja sam zastanawiam się czasem, jak te losy mogłyby się potoczyć. Inną sprawą jest to, że przez te lata pracy łapię się na tym, że mam delikatne rozdwojenie, a nawet rozwielokrotnienie jaźni. Wielu jest bohaterów, którym dałem swoją iskrę życia. Mogę przy tym wspomnieć, że tylko teraz pracuję równolegle nad czterema projektami i z utęsknieniem czekam na listopad, kiedy to powrócimy na deski Teatru Polonia z "50 Twarzami Greya". Bieganie między planem zdjęciowym a teatrem co wieczór sprawia, że naprawdę czuję, że żyję. Do tego zaangażowałem się także w dwa projekty literackie, o których teraz niewiele jeszcze mogę mówić, a w przyszłym roku czeka nas wyjazd do Stanów Zjednoczonych z naszym przedstawieniem. W związku z tym, tak sobie myślę, że tej siły jednak jeszcze trochę mi potrzeba i powoli ją sobie składuję. Wszystko po to, aby nie zawieść publiczności.

Skoro sam wspomniałeś o nowych projektach nie mogę nie zapytać o szczegóły. Co się szykuje?

Niestety teraz podpisuje się kontrakty w taki sposób, że do ostatniej chwili nie można nic powiedzieć. Mogę natomiast wspomnieć o tym, co już się wydarzyło. Właśnie skończyłem zdjęcia do bardzo interesującego projektu pt. "Historia w ożywionych obrazach", który jest przygotowywany na 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem wziąć w tym udział, bo połączyłem kilka swoich pasji na raz. Po latach wróciłem do jazdy konnej. Na planie spotkałem fantastycznego reżysera – Marka Brodzkiego, który na przekór wszelkim współczesnym trendom w naszej branży, pozwolił mi wsiąść na konia i przeprowadzić bardzo dobrze przygotowaną przez kaskaderów szarżę - jako Jan Leon Kozietulski pod Somosierrą. Obecnie wielu reżyserów i producentów bardzo obawia się, aby nie narazić aktorów na cokolwiek. Tutaj jednak zaufanie reżysera do aktora było na tyle duże, że – oczywiście po wcześniejszym przygotowaniu – byliśmy w stanie zrobić rzeczy, które gdzieś indziej odbyłyby się na green screenie z kaskaderem w roli głównej. Żeby wiedzieć o czym mówię, trzeba tam być. Poczuć zapach koni, żar lejący się z nieba, zobaczyć stroje z początków XIX wieku i Napoleona granego przez Marcina Hycnara gdzieś na wzgórzu. To coś, co dla aktora, który na co dzień spotyka się raczej z obyczajowością w swojej pracy, daje dodatkowe pokłady energii. Te dwa dni zdjęciowe przypomniały mi jak to było za czasów "Przedwiośnia" czy "Córki Kapitana", którą kręciłem w Rosji mając 17 lat. Bardzo się cieszę, że zdarzają się historie, dzięki którym nie brakuje równowagi w moim zawodowym życiu.

To chyba także kolejny dowód na to, że masz szczęście. Wielu aktorów zapytanych o wymarzoną rolę, wskazuje rolę w filmie kostiumowym. Tobie marzenia spełniają się zanim o nich pomarzysz?

Za każdym razem, kiedy coś takiego mi się przydarza, sam sobie zazdroszczę. Wiem, że bardzo wielu ludzi o tym marzy, a mi udaje się tego dokonać. Wspomnienia moich doświadczeń kostiumowych rzeczywiście są najbardziej jaskrawe i wciąż żywe. Powodują, że na planie filmowym wszystkimi siłami staramy się oderwać od tego co tu i teraz. Nie twierdzę, że to co tu i teraz jest złe, ale to oderwanie się od rzeczywistości daje nam dystans i ogromną radość z pracy. Do dziś pamiętam, jak podczas prób do "Jutro idziemy do kina" Michał Kwieciński usiadł z nami – głównymi bohaterami – i powiedział: "Panowie, na czas pracy wykreślcie ze swojego słownika wszystkie ‘nie’, ‘tak’ i ‘no’. Bardzo was o to proszę. W 1939 roku młodzież tych słów po prostu nie używała, a przynajmniej nie w tym kontekście, w którym używa ich dzisiaj". W pokoju siedział z nami wtedy pan Jerzy Stefan Stawiński i tylko uśmiechnął się pod nosem, zapewne przypominając sobie swoje czasy młodości. Przecież to na jego historii oparta była ta, według mnie niesamowita i bardzo wzruszająca, opowieść.

Oprócz projektów kostiumowych, historycznych masz też za sobą projekty edukacyjne. Czy są plany, aby jeszcze kiedyś powstało coś takiego jak "Mapa ginącego świata" – seria, w której jeździłeś po świecie i wskazywałeś, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nas, jeśli nie będziemy dbać o środowisko?

"Mapa ginącego świata" była dla mnie projektem, który całkowicie mnie odświeżył pod względem osobistym. Wszystko to, co zobaczyłem w czasie nagrań było czymś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Uczyłem się o tym, wiedziałem, wszyscy przecież wiemy. Ale o tematach trudnych się nie rozmawia, aby nie psuć sobie humoru. Ten projekt zwrócił uwagę na coś najważniejszego. Coś, co mnie całkowicie odmieniło. Wcześniej wziąłem udział w innym projekcie, w którym z Magdą Różczką pojechaliśmy do Ghany, aby zastanowić się nad tym, jak poradzić sobie z problemem braku wody na świecie. Kiedy zobaczyłem to na własne oczy, sam poszedłem kilka kilometrów z wioski do ujęcia po wodę, którą później w pojemnikach niosłem na głowie i spotkałem się z ludźmi, którzy z powodu jej braku cierpią, nic już nie było takie samo. Do dzisiaj, gdy rano myję zęby, zakręcam wodę. Dla jednych to może być bzdura, dla mnie to teraz oczywista oczywistość. Celem tego projektu, a później "Mapy ginącego świata" było to, aby ktoś, kto w miarę wrażliwy sposób patrzy na otaczającą go rzeczywistość i ma zacięcie do tego, aby mówić o tym innym, pokazał tę rzeczywistość w jak najbardziej przystępny sposób, nie owijając przy tym w bawełnę. Wydaje mi się, że formuła tego programu pomogła w sposób skrótowy, a jednocześnie bardzo wyraźny i mocny, pokazać najważniejsze problemy świata dotyczące zagrożenia środowiska. Staraliśmy się, aby każdy, kto siedzi przed telewizorem w Warszawie, Poznaniu czy w Barwinku, dowiedział się, że może pozytywnie zmieniać rzeczywistość, a przez to zapobiegać złym zjawiskom, które rujnują naszą planetę. Żyjemy w zglobalizowanym świecie, ale czasem gdy patrzę na ludzi, którzy niszczą tę globalną wioskę myślę sobie, że to nie jest już wioska, tylko po prostu wiocha. Cieszę się, że ten program jest nadal pokazywany, bo jeśli dzięki niemu dwie, trzy osoby zastanowią się, co jadąc do ciepłych krajów powinny robić, a czego nie powinny robić, co kupować, a czego nie, czy może po prostu jakiego sms-a wysłać, aby wesprzeć jakąś fundację, to naprawdę warto robić takie rzeczy. Być może to jest zbyt idealistyczne spojrzenie na moją pracę, ale wydaje mi się, że właśnie tak to trzeba robić.

To był też projekt, dzięki któremu mogłeś realizować inną swoją pasję – podróże. Wiadomo, że dalekie wyprawy nie są ci obce. Czy mimo napiętego grafiku jakaś szykuje się w najbliższym czasie?

Ostatnimi czasy, oprócz wyjazdów czysto wypoczynkowych, podczas których mogłem sobie pozwolić na nie robienie niczego, czyli na słynne dolce far niente, udało mi się odbyć podróż, którą zaliczam do tych najważniejszych. Może niedługą, bo trwała tylko sześć dni. Może niedaleką, bo trasa miała tylko 70 km, ale za to pokonałem ją pieszo. Ustrzyki Górne – Barwinek. Trasa najpiękniejszymi szlakami polskich Bieszczad. To oczywiście nie jest nic nadzwyczajnego, bo wydaje mi się, że w gronie 38 mln Polaków, jestem jednym z nielicznych, którzy jeszcze nie wybrali się w Bieszczady (śmiech). Pytanie, czemu to zrobiłem. Poszedłem tam w ramach OnkoRejsu – wydarzenia organizowanego przez fundację, o której można się więcej dowiedzieć wchodząc na stronę www.onkorejs.pl. Idea jest prosta – rak to nie wyrok. Rak może spowodować, że osoba chora może mieć jeszcze większy apetyt na życie. Coraz więcej ludzi wśród nas dotyka ta choroba, to już nie jest temat tabu. Każdy, kto przeszedł tę chorobę, albo zetknął się z nią w jakiś sposób, ma prawo pójść w OnkoRejsie. Wymyśliła to Magda Lesiewicz, która podzieliła Polskę wzdłuż granic na 36 stukilometrowych odcinków i zaprasza, aby ok. 10-osobowe grupy przeszły któryś z tych odcinków. Chodzi o to, żeby każda osoba, która miała raka, wciąż walczy, albo gdzieś z tyłu głowy ma myśl o tym, że on może wrócić, po prostu o tym zapomniała. Mają samym sobie pokazać, że są w stanie przejść spory kawałek drogi na piechotę – ze swoimi dolegliwościami i lękami. Osoby nieonkologiczne mają natomiast jedno zadanie – iść z nimi i sprawić, aby zapomniały o tym, co przeszły, albo o tym, co jeszcze przed nimi. Ten marsz jest symbolem – jeśli dałaś sobie radę z tym, to dasz sobie rade także z chorobą. Dzięki temu można też zobaczyć, jaka Polska jest piękna. Ja nigdy wcześniej nie byłem w Bieszczadach, dlatego wybrałem to miejsce. W przyszłym roku pójdziemy w Beskid Żywiecki, ale zawsze interesowała mnie też wschodnia ściana. Można też przejść 100 km brzegiem Morza Bałtyckiego. Każdy może dostać to, czego mu brakuje. Bardzo serdecznie polecam. OnkoRejs jest gotowy na każdego i nie może się was doczekać.

Potwierdza się zatem, że Gwiazda Dobroczynności trafiła w dobre ręce… Rozumiem jednak, że nie robisz tego dla tytułów i statuetek.

Tak, to jest taki temat, o którym lepiej mniej mówić, a więcej robić. Zasada jest prosta – będąc osobą publiczną, uczestniczenie w takich akcjach nie powinno być naszą dobrą wolą, ale obowiązkiem. Dopiero kiedy zdamy sobie sprawę z tego, ze to jest nasz obowiązek, możemy zorientować się, że to jest także nasz przywilej. Jeśli każdy zrozumiałby, że jest w stanie pomóc w taki, czy inny sposób, to żylibyśmy w dużo piękniejszym kraju. W kraju, w którym częściej zwracamy uwagę na drugiego człowieka, w którym nie panuje znieczulica, a potrzebującym żyje się lepiej. Podczas OnkoRejsu zrozumiałem jeszcze jedną rzecz – pomagaj, bo nigdy nie wiadomo, czy jutro to ty nie będziesz potrzebował pomocy. Muszę też zwrócić uwagę na fundację Przemka Szalińskiego, który nominował mnie do Gwiazdy Dobroczynności oraz Fundację Spełnionych Marzeń Małgosi i Tomka Osuchów. Jedna wizyta na dziecięcym oddziale onkologicznym wystarczyła, abym zdał sobie sprawę, że tak naprawdę to te dzieci dały mi dużo więcej niż ja kiedykolwiek będę mógł im dać. Okazuje się więc, że robiąc coś dla innych, można zrobić jeszcze więcej dla siebie.

Czyli życie ideą nie jest takie złe…

Tak, bo na koniec dnia okazuje się, że pozostaje nam tylko to. Można robić filmy dla pieniędzy, ale to nie sprawia tak wielkiej przyjemności jak wykonywanie swojego zawodu w zupełnie innych celach.

Rozmawiała: Kamila Glińska

[email protected]

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn