Olaf Lubaszenko: wierzę, że nie ma całkowitych przypadków [WYWIAD]

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
Olaf Lubaszenko to postać, której nie trzeba przedstawiać. Jeden z najwybitniejszych aktorów, którzy zagrał w większości najważniejszych polskich produkcji zrealizowanych po 1989 roku. W rozmowie z Telemagazynem.pl opowiedział o swojej roli we właśnie produkowanym serialu „Bodo”, pierwszym spotkaniu z Władysławem Pasikowskim na planie serialu „Pogranicze w ogniu”, pracy z Mariuszem Trelińskim oraz o różnicach pomiędzy filmem a teatrem.

Olaf Lubaszenko urodził się 6 grudnia 1968 roku. Na srebrnym ekranie zadebiutował już w wieku 14 lat, za sprawą roli w serialu „Życie Kamila Kuranta” (1982). Przełom nastąpił w 1988 roku – to właśnie wtedy Lubaszenko pojawił się w głośnym „Krótkim filmie o miłości” Krzysztofa Kieślowskiego, będącym filmowym rozwinięciem „Dekalogu VI”. Także wtedy zagrał charakterystyczny epizod w „Piłkarskim pokerze” Janusza Zaorskiego oraz jedną z głównych ról w serialu „Pogranicze w ogniu”.

W latach 90. stał się jednym z ulubionych aktorów Władysława Pasikowskiego – zagrał w „Krollu”, „Psach”, „Słodko gorzkim”, „Demonach Wojny wg Goi” oraz „Operacji Samum”. Ponadto na ekranach można było go podziwiać w tak głośnych tytułach jak „Pamiętnik znaleziony w garbie” (1993), „Gnoje” (1995), „Zabić Sekala” (1998) czy „Egoiści” (2000). Widzowie pamiętają również jego reżyserskie dokonania – filmy „Sztos” (1997), „Chłopaki nie płaczą” (2000) czy „Poranek kojota” (2001) to produkcje, do których stale się wraca.

W serialu „Bodo” wciela się Pan w dyrektora Teatru Apollo. Mógłby Pan krótko scharakteryzować swoją postać?

Jest to uwikłany w pewne problemy bohater, który w pewnym momencie ma dość istotny wpływ na Eugeniusza Bodo. Co prawda nie jest to duża rola, ale wszedłem w nią z pełnym zaangażowaniem oraz wielką radością. „Bodo” to prawdziwie filmowy, magiczny świat, a do tego to przecież niezwykle pasjonująca oraz przejmująca biografia, dlatego cieszę się, że w końcu powstanie serial o takim człowieku.

Czemu tak długo trzeba było czekać, aby Eugeniusz Bodo doczekał się swojej serialowej biografii?

Myślę, że dobrze się stało. Tego typu opowieści muszą mieć odpowiedni dystans czasowy, żeby móc na nie spojrzeć z chłodniejszej, historycznej perspektywy. Podobnie jest chociażby ze stanem wojennym – trudno oczekiwać dzisiaj wybitnych, rozrachunkowych filmów na ten temat, bo ciągle jeszcze jest za wcześnie. Biografia Eugeniusza Bodo już swoje odczekała i chyba potrafimy spojrzeć na reżysera „Królowej przedmieścia” z odpowiedniego dystansu. Dodam jeszcze tylko, że rok, w którym dzieje się akcja scen z moim udziałem, to jest rok bardzo znaczący dla wielu kibiców piłkarskich w Polsce – rok 1916, czyli rok założenia Legii Warszawa, klubu z którym się identyfikuję od lat. Oprócz tego, Teatr Apollo i Kino Apollo, w którym dzieje się akcja, jest mi bliski jeszcze z innego powodu – tam występowałem, miałem przyjemność wystawiać tam kilka spektakli w mojej reżyserii, więc mam ogromny sentyment do tego miejsca. A poza tym Poznań jest mi bliski także z powodów osobistych.

W takim razie można zaryzykować stwierdzenie, że idealnie Pana dobrano do tej roli.

Być może to wszystko sobie dopiero później uświadomiłem, ale tak naprawdę wierzę, że nie ma całkowitych przypadków.

„Bodo” łączy w sobie musical oraz produkcję kostiumową. Czy praca na planie takiej mega produkcji różni się od pracy przy tradycyjnym serialu?

Bardzo. Pracując na planie „Bodo”, tak naprawdę pracujemy tak, jakbyśmy realizowali film historyczny. Aczkolwiek jeżeli chodzi o zadania aktorskie, to jakiejś kolosalnej różnicy nie ma. Ta jest na pewno jeśli chodzi o wysiłek włożony w przygotowanie całości i wszystkich ludzi, począwszy od reżysera, przez operatora czy scenarzystów, ale też postaci, o których nie rozmawia się zbyt głośno – a szkoda – czyli autorów kostiumów, scenografii czy wszystkich, którzy przygotowali rekwizyty. Jestem naprawdę pełen podziwu wobec tych wszystkich twórców, wszedłem ten świat i się oczarowałem. Rzadko używam tego sformułowania, ale po prostu szczęka mi opadła. Ponadto nie brakuje akcentów wzruszających, bo ten życiorys po prostu musi poruszać.

Myśli Pan, że współcześni młodzi ludzie mogą dzisiaj identyfikować się z kim takim, jak Eugeniusz Bodo? Dla większości zapewne jest to postać nieznana, archaiczna, więc dopiero serial stworzy okazję do przybliżenia tego fascynującego życiorysu.

Myślę, że trudno przewidzieć, czy młodzi widzowie będą identyfikować się z Eugeniuszem Bodo, ale na pewno – i jestem o tym przekonany w stu procentach – taka biografia musi zainteresować każdego człowieka, który ma serce. Należy pamiętać o tym, że w Polsce przed wojną mieliśmy swój prawdziwy, wielki świat. Coś w rodzaju naszej wersji Hollywood i to funkcjonowało być może nawet lepiej niż dzisiaj i było bardziej porównywalne do tych wzorców zza Oceanu, niż ten dzisiejszy showbiznes w polskim wydaniu. Cieszę się, że dzięki „Bodo” to także zostanie przypomniane.

Za reżyserię scen rewiowych oraz teatralnych w serialu „Bodo” jest odpowiedzialny Michał Kwieciński. Jak się z nim pracuje?

Bardzo nie lubię oceniać twórców, gdyż jest to dość niezręczna sytuacja. Nie chciałbym popaść w ton przesadnie chwalący, bo tego też nie wypada (śmiech). Powiem tylko, że Michał Kwieciński jest artystą, który niezwykle uważnie przygląda się tej rzeczywistości, którą pokazuje i potrafi rozmawiać z ludźmi, co jest fantastyczne. Myślę, że jest to jedno z ważniejszych spotkań w moim życiu zawodowym.

Jest Pan aktorem z ogromnym dorobkiem artystycznym. Czy mimo tego, jest jeszcze coś, co wciąż Pana zaskakuje w zawodzie aktora? Czy może spotkał Pan lub widział już chyba wszystko?

Wydaje mi się, że dzień w którym tak o sobie pomyślimy, powinien być ostatnim w tym zawodzie (śmiech). To jest jedna z jego przewag i zalet, że codziennie widzimy coś, co nas zaskakuje i z tego zaskoczenia, nawet dziecięcego zdziwienia, budujemy swoją pracę, swoją działalność, więc na pewno jeszcze wiele mnie zdziwi, a na planie „Bodo” jestem po prostu oczarowany.

W ostatnim czasie coraz częściej pojawia się Pan w serialach. Był Pan w „Blondynce”, w „Strażakach”, a teraz kręci się „Bodo”. Czy to oznacza, że pojawiają się coraz ciekawsze scenariusze, w których odnajduje Pan coś dla siebie?

Być może jest coś takiego, ale być może po prostu twórcy przyzwyczaili się do moich nowych warunków fizycznych (śmiech). Oswoili się z nimi.

Wracając do perspektywy czasowej. Niedawno Mariusz Treliński w jednym z wywiadów na temat realizacji filmu „Egoiści” powiedział, że na planie miała miejsce taka sytuacja, iż w trakcie przerwy podszedł Pan do niego, poklepał po ramieniu i powiedział: „i co? Pomyliłeś się?” - w kontekście wyboru właśnie Pana do roli Smutnego. Jak Pan na to patrzy dzisiaj, bo – przynajmniej moim zdaniem – sprawdził się Pan doskonale i wpisał w tą ciężką atmosferę filmu.

Jest to film, z którego z jednej strony jestem bardzo zadowolony, że wziąłem w nim udział, a z drugiej czuję pewien niedosyt. Myślę, że gdybyśmy się z Mariuszem lepiej poznali przed realizacją produkcji, dłużej porozmawiali i przyjrzeli się sobie bardziej, to mógłbym jeszcze głębiej wejść w tę materię. To mam do powiedzenia na temat „Egoistów”, ale jeżeli chodzi o Mariusza Trelińskiego, to jest facet, którego niezwykle szanuję i jako człowieka, i jako artystę.

Aż szkoda, że póki co „Egoiści” są jego ostatnim filmem.

Na razie. Myślę, że jeszcze kiedyś sięgnie po kamerę.

Jak Pan po latach wspomina pracę przy serialu „Pogranicze w ogniu”? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to jeden z najlepszych polskich seriali, jakie kiedykolwiek wyprodukowała polska telewizja. Przy „Pograniczu w ogniu” spotkał Pan chyba po raz pierwszy Władysława Pasikowskiego.

Ja do najlepszych polskich seriali dodałbym jeszcze „Karierę Nikodema Dyzmy” i „Lalkę”. Faktycznie, po raz pierwszy wtedy się spotkaliśmy z Władysławem, w nieznanych dość szerzej okolicznościach, a mianowicie Władysław Pasikowski był tam na stażu, takiej praktyce zawodowej. Przez jakiś czas był asystentem reżysera, Andrzeja Konica i jakoś wtedy mieliśmy czas, żeby ze sobą porozmawiać. Później już nigdy tyle czasu nie mieliśmy, później już była praca.

To Pan Władysławowi Pasikowskiemu podpowiedział „Psy”, znaczy się wtedy projekt nosił nazwę „Policjanci z Warszawy”.

Tego wątku nie chciałbym rozwijać, gdyż sprawa jest nie do końca oczywista. To były po prostu rozmowy, rozmowy, rozmowy i trudno wyznaczyć moment, w którym wystąpiła inspiracja, ale na pewno gdzieś tam minimalną cegiełkę dołożyłem.

Czy jest szansa, że będziecie jeszcze kiedyś współpracować?

To jest pytanie tylko częściowo skierowane do mnie (śmiech), więc mogę odpowiadać wyłącznie za siebie.

W Teatrze Kamienica jest wystawiana „Kolacja na cztery ręce”, gdzie ma Pan przyjemność kreować jedną z głównych ról. Wcześniej jednak miał Pan okazję reżyserować ten tytuł, więc czy teraz nie ma Pan czasem ochoty stanąć obok reżysera – Krzysztofa Jasińskiego – i powiedzieć, że tę scenę można by zrobić lepiej? Czy świat aktorski i reżyserski można od siebie oddzielić?

Nie, trzeba się umieć od tego odłączyć i uwolnić od takiego myślenia, bo to nie byłoby dobre. Poza tym tu mieliśmy przyjemność pracować z takim reżyserem, który naprawdę jest wybitnym fachowcem i swoją drogą kiedyś też już także miał okazję reżyserować tę sztukę. Wyjątkowość tej pracy polegała na tym, że mieliśmy sporo czasu, żeby porozmawiać o tekście z partnerami i żeby się w niego wgryźć. Mam nadzieję, że efekty będzie widać, więc zapraszam serdecznie do Kamienicy, a później do Teatru Stu.

Czy teatr jest bezpieczniejszy dla aktora niż film? Chodzi mi o to, że realizując film, efekt końcowy jest wielką niewiadomą i nigdy nie da się przewidzieć tego, jak obraz odbiorą widzowie. Natomiast w teatrze aktor bezpośrednio i niemal natychmiastowo widzi reakcję publiczności.

Coś w tym jest. Również nie bez znaczenia jest odpowiedzialność ekonomiczna, bo presja zawsze jest wprost proporcjonalna do środków, jakie zostały zaangażowane w produkcje. Film jest niezwykle kosztowną „zabawą” i oczekiwania również są ogromne, więc presja też jest większa. Ale teatr wcale nie jest łatwiejszy, nie chciałbym, żeby to tak zostało zrozumiane. Teatr jest prawdopodobnie najtrudniejszą ze sztuk artystycznych, albo przynajmniej jedną z najtrudniejszych, ale właśnie przez to jest tak pasjonujący i atrakcyjny. Tam naprawdę w każdej chwili musimy dawać z siebie wszystko i musimy być maksymalnie skoncentrowani. Emocje i napięcie są ogromne, ale nagroda w postaci reakcji widzów, takich chwil magicznego kontaktu, jest ogromna.

Wywiad rzeka „Chłopaki niech płaczą” jest Pana spowiedzią, rozliczeniem i pożegnaniem się z pewnym etapem. Czy nie myślał Pan o tym, że jest to doskonały materiał na monodram?

Dziękuję Panu za tę sugestię. Nie myślałem tak o tym, ale teraz na pewno pomyślę.

Rozmawiał Krzysztof Połaski

[email protected]

CZYTAJ TAKŻE:
"BODO". ANNA PRÓCHNIAK: NIE ODNALAZŁABYM SIĘ W TASIEMCU [WYWIAD]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn