"Wojna płci". Film skrojony pod nagrody? [RECENZJA]

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
fot. materiały prasowe dystrybutora Imperial Cinepix
fot. materiały prasowe dystrybutora Imperial Cinepix
To przerażające, że chociaż mamy 2017 rok, to temat praw kobiet oraz równouprawnienia płci wciąż jest palącą kwestią. O rzeczach, które zdają się być oczywiste, trzeba wciąż przypominać i o nie walczyć. O takiej walce, rozgrywanej w latach 70. ubiegłego wieku m.in. na kortach tenisowych, opowiada "Wojna płci" duetu Jonathan Dayton i Valerie Faris. Szkoda tylko, że robi to tak nieumiejętnie...

Dzisiaj chyba trudno nam wyobrazić sobie sytuację, w której zarobki tenisistek są kilkukrotnie niższe niż ich kolegów po fachu, chociaż z drugiej strony m.in. aktorki wciąż zwracają uwagę, że zarabiają od panów. Ale tak było, nie zmyślam. Kobiety grające zawodowo w tenisa uważane były za gorsze, a tę tezę potwierdzić chciał Bobby Riggs (Steve Carell), były mistrz Wimbledonu.

Zapewne, jak na zatwardziałego seksistę przystało, wierzył w swój pogląd, aczkolwiek w 1973 roku bardziej liczył się dla niego rozgłos i powrót na usta wszystkich. Wszak miał 55 lat i najlepsze lata za sobą, a pajacowanie w meczach z Margaret Smith Court (Jessica McNamee), a następnie z Billie Jean King (Emma Stone), były dla niego szansą na zysk i odzyskanie chociaż ułamka dawnej sławy. W końcu, gdy jest się showmanem, nic tak nie boli, jak zapomnienie. I na tym przedziwnym medialnym widowisku skupia się "Wojna płci" właśnie.

Chociaż to zadziwiające, że autorzy "Małej miss", chcąc zrobić film o walce o równouprawnienie, bardziej skupiają się na postaci Riggsa. To jest on jest królem ekranu, to jemu się kibicuje i to po jego stronie znajduje się sympatia widza. Więcej, twórcy pokazują, że pod maską mizogina krył się tak naprawdę kolejny przegrany życiorys. Dobrze, takie podejście do sprawy może i by zyskało moje zrozumienie, ale nie w momencie, gdy główna bohaterka filmu zostaje tak naprawdę zepchnięta na drugi plan i zmarginalizowana.

Emma Stone, jako Billie Jean King, praktycznie nie ma nic do grania. Wyłącznie snuje się po ekranie, stale jest smutna i patrzy swoimi niemalże zapłakanymi oczami w pustkę. Mieć Emmę Stone w obsadzie i tak nie mieć pomysłu na jej kreację? To aż boli. Nawet, gdy oglądamy seksualne przebudzenie pani King, odkrywającej swój biseksualizm, to w zasadzie też nic się nie dzieje. Wątek jej romansu z fryzjerką jest nijaki oraz wymuszony. Zresztą dokładnie w ten sposób sportretowano też jej małżeństwo.

Za scenariusz "Wojny płci" odpowiada Simon Beaufoy i niewątpliwie skrypt jego autorstwa przyczynił się do porażki filmu. Nuda, nic się nie dzieje. Seans tej produkcji to dwugodzinna męczarnia, wzbogacona o kabaretowe występy w wykonaniu Steve'a Carella. I co z tego, że całość technicznie oraz scenograficznie wygląda bardzo ładnie i estetycznie, skoro to wydmuszka?

"Wojna płci" nie sprawdza się ani jako film o tenisie, ani jako manifest w walce o prawa kobiet. Mam dziwne wrażenie, że otrzymaliśmy film, który spróbowano skroić pod różnej maści nagrody, wszak sam temat się sprzeda. Szkoda tylko, że tematyka sama z siebie filmu nie zrobi. Do tego potrzebny jest jeszcze dobry scenariusz i pomysł.

Ocena: 4/10

Krzysztof Połaski

[email protected]

"WOJNA PŁCI" W KINACH OD 8 GRUDNIA

Recenzja została pierwotnie opublikowana 8 grudnia 2017 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn