"Wonder Woman". Dirty Diana bije Niemców [RECENZJA]

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
fot. materiały prasowe dystrybutora Warner
fot. materiały prasowe dystrybutora Warner
Ostatnie filmy ze stajni DC nie zachwycały. Zarówno „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”, jak i „Legion samobójców”, były produkcjami miernymi i bardzo rozczarowującymi. Trochę lepiej jest w przypadku „Wonder Woman”, ale to wciąż zbyt mało, aby z ręką na sercu przyznać, że mamy do czynienia z dobrym filmem. Dlatego?

Wonder Woman mieliśmy szansę lekko poznać już przy okazji wielkiej bijatyki Batmana z Supermanem, ale dopiero film w reżyserii Patty Jenkins wyjaśnia nam kim tak naprawdę jest amazońska księżniczka Diana (Gal Gadot). A właściwie próbuje przedstawić kim jest, gdyż początek filmu jest niczym innym jak typowym, schematycznym streszczeniem dzieciństwa przyszłej Wonder Woman, która wyrasta na piękną i zarazem niepokorną, chadzającą swoimi ścieżkami, kobietę. Jest na tyle niezależna, że gdy na rajskiej wyspie przez przypadek pojawia się amerykański (lecz służący w brytyjskiej armii) szpieg (nijaki Chris Pine) i informuje żyjące w błogiej nieświadomości Amazonki, że świat opanowała wojna, to Diana postanawia – wbrew woli matki – uratować ludzkość i wyrusza na front I wojny światowej.

„Wonder Woman” właściwie od początku było wielką niewiadomą i trudno było przewidzieć, czego będzie można się spodziewać. Co prawda Gal Gadot już mogła wcześniej zmierzyć się z tą postacią, ale tutaj wysunięto ją na pierwszy plan i to właściwie na jej barkach opiera się cała produkcja. Izraelska aktorka podołała zadaniu, ale jest to też zasługą dobrze napisanej postaci. Wonder Woman w jej wykonaniu zarówno hipnotyzuje swoim urokiem, jak też potrafi rozbawić lub nawet zirytować.

Widać, że scenariuszowo dopracowano główną bohaterkę, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, iż odbyło się to kosztem innych postaci. Bo na dobrą sprawę ten film składa się z tytułowej Wonder Woman i… cała reszta jest dla niej jedynie tłem. W dodatku tłem, które w żaden sposób się nie wyróżnia. Chris Pine przeraża swoją nijakością, a Danny Huston śmieszy jednowymiarowością. O reszcie obsady raczej nie ma co wspominać, gdyż pełnią wyłącznie funkcję dekoracyjną.

Dziwię się temu, jak dobrze została przyjęta „Wonder Woman” za granicą i coś mi podpowiada, że te zachwyty wynikają z niskich oczekiwań wobec filmu. Obraz Patty Jenkins ma swoje momenty, szczególnie gdy do akcji wkracza humor. Wszak najpierw dirty Diana widzi po raz pierwszy penisa, a następnie odkrywa cały nieznany sobie świat i wtedy jest zabawnie oraz całkiem przyjemnie się to ogląda, ale poza tym otrzymujemy strumienie patosu, kiepskie dialogi (ach, tylko miłość może pokonać zło!), kretyńską i za długą fabułę, wzbogaconą o Niemców, który po niemiecku nie mówią ani słowa (a zamiast tego podają dialogi angielskim ze sztucznym niemieckim akcentem), co w filmie, w którym główna bohaterka chwali się posługiwaniem ponad 100 językami, szalenie irytuje. Niby drobnostka, ale widzę w tym przejaw niezbyt poważnego podejścia do widzów. Zresztą cały wątek pięknego „Jankesa” szpiegującego Niemców może wywołać jedynie uśmiech politowania.

Jednak to lekkie potknięcia, które są niczym wobec nadużywania przez autorów zwolnionego tempa w scenach akcji. Na Boga, mamy 2017 rok, ten efekt – szczególnie gdy jest przedawkowany – nie jest fajny. Nie ogląda się tego dobrze i zamiast emocjonować się akcją, czułem zażenowanie. W zestawieniu z nieznośnym patosem, tryskającym z ekranu obficiej niż Keiran Lee w swoich najlepszych produkcjach, jest to wręcz nie do wytrzymania.

Innym całkowicie niepotrzebnym zabiegiem było zamknięcie tej opowieści w ramach wspomnień, które w tytułowej bohaterce wywołało pewne zdjęcie sprzed lat. Włączenie współczesnego wątku, aby tylko zasygnalizować, że jesteśmy w świecie w którym funkcjonuje także Bruce Wayne, było zbędne i niczym nieuzasadnione.

Chciałbym polubić i obronić „Wonder Woman”, ale nie potrafię. Tłumaczenie, że świat filmowy potrzebował silnej superbohaterki mnie w żaden sposób nie przekonuje, gdy tak ciekawą postać jak Wonder Woman zestawia się z zupełnie nieinteresującymi wrogami oraz kompanami. Co z tego, że oglądamy popisy Gal Gadot, a urodzona w 1985 roku aktorka dwoi się i troi, aby dać z siebie wszystko, skoro cała reszta, ze scenariuszem na czele, jest co najwyżej przeciętna? Emocji w tym zero, a na ciągnącym się w nieskończoność seansie można się zanudzić. Boję się o „Ligę sprawiedliwości”.

Ocena: 4/10

Krzysztof Połaski

[email protected]

"WONDER WOMAN" W KINACH OD 2 CZERWCA

Recenzja została pierwotnie opublikowana 1 czerwca 2017 roku.

CO DO ZOBACZENIA W KINIE?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn