Recenzja filmu

Starcie mistrza z uczniem

2016-05-23 09:24

ocenia film na: 6/10

Mordercza walka z Ivanem Drago zmusiła Rocky’ego do zakończenia kariery – kolejna walka grozi uszkodzeniem mózgu… Jakby było tego mało, bokser stracił cały majątek przez machlojki swego księgowego. To zmusza go do przeprowadzki w rodzinne strony, do biednej

dzielnicy i do podjęcia pracy w klubie Mickeya. Zostaje tam trenerem obiecującego Tommy’ego Gunna. Chłopak szybko odrzuca jednak rady coacha, wbrew niemu staje do walki o tytuł (i zdobywa go!), a następnie zaczyna szukać okazji, by na ringu skrzyżować rękawice z Rockym.

Piąta już część przygód Włoskiego Ogiera, uznana powszechnie, zarówno przez krytyków, jak i widzów, za najsłabszą z cyklu (siedem nominacji do Złotych Malin, między innymi dla najgorszego filmu roku i aktora), mimo tego, że po raz pierwszy zobaczyliśmy na ekranie znanych zawodowych pięściarzy: Tommy Morrison, mistrz świata WBO w wadze ciężkiej, zagrał Gunna, zaś Michael Williams Uniona Cane’a… A może właśnie dlatego – swój fach znają może i perfekcyjnie, ale umiejętności aktorskich wyraźnie im brakuje. Sukces Rocky’ego był sukcesem zwykłego przeciętniaka, który wspiął się na szczyt poświęcając życie, by osiągnąć cel, a jego następcy są aroganccy, ich sukces to w większej mierze talent niż ciężka praca.

Stallone miał świadomość, że „Rocky V” nie jest dziełem szczególnie udanym, pisał zresztą scenariusz trochę przymuszany przez producentów (planował nawet pierwotnie… uśmiercić tytułowego bohatera w ostatnich scenach – Rocky miał umrzeć w ambulansie przewożony do szpitala, czemu producenci kategorycznie się sprzeciwili), a trochę wyłącznie dla zysku. Efekty widać: brak świeżości, brak pasji, replikowanie rozwiązań z poprzednich części, dziury w scenariuszu. O ile wcześniejsze obrazy o Włoskim Ogierze zapisały się na zawsze w historii kina i w pamięci widzów, to „Rocky V” jest po prostu porządnym filmem o boksie, niczym więcej i niczym mniej.

Logowanie

Jeżeli nie posiadasz konta, zarejestruj się.

×