"Song to Song". Mądrości rodem z "Bravo Girl" i męczący Ryan Gosling [RECENZJA]

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
fot. materiały prasowe dystrybutora Forum Film
fot. materiały prasowe dystrybutora Forum Film
Wiele osób może nabrać się na „Song to Song”. Gwiazdorska obsada oraz promowanie filmu jako muzycznej historii o miłości to niezły wabik na widzów, ale jestem przekonany, że większość z nich opuści salę kinową z nietęgą miną. Cóż, kochani, trzeba było wcześniej sprawdzić, że idziecie na film Terrence’a Malicka.

Nie wspominam o reżyserze bez powodu, gdyż „Song to Song” to obraz wpisujący się w tę samą stylistykę, co ostatnie – nie mające w Polsce dystrybucji kinowej (lecz emitowane później przez stacje telewizyjne) – jego filmy, czyli „Wątpliwości” oraz „Rycerz pucharów”. Tym razem urodzony w 1943 roku reżyser postanowił zająć się tematem szeroko pojętej miłości oraz wszelakich obaw z nią związanych.

Malick prawi nam także morały o pożądaniu oraz degrengoladzie współczesnego świata. Główną bohaterką swojej opowieści czyni zagubioną Faye (Rooney Mara), która dla korzyści finansowych i lepszego życia jest nałożnicą wszechpotężnego producenta muzycznego, Cooka (Michael Fassbender). W międzyczasie jednak dziewczyna ze wzajemnością zakochuje się w naiwnym i łatwowiernym muzyku BV (Ryan Gosling), który związał się kontraktem z jej dotychczasowym kochankiem.

I tutaj w zasadzie dochodzimy do punktu kulminacyjnego, gdy kobieta jest rozdarta pomiędzy obydwu dżentelmenów, nie mogąc się zdecydować czy woli mieć czy być. Dalej pławić się w bogactwie potentata muzycznego w zamian za seks czy oddać się szczeremu i romantycznemu uczuciu? Sama czuje się przy tym brudna, zła, upadła, lecz jednocześnie toczy wewnętrzną walkę z samą sobą, próbując się usprawiedliwiać. Nie wie, jak spojrzeć w oczy własnemu ojcu, ale przy tym usprawiedliwia życiowe wybory zrzucając wszystko na karb młodości.

W końcu cały świat jest niesprawiedliwy, więc ma moralne prawo iść po trupach do celu. Pomiędzy kolejnymi pełnymi chaosu ujęciami pojawia się jeszcze jedna postać, która w pewien sposób rozbija ten rozrywkowo-miłosny trójkącik, czyli kelnerka Rhonda (Natalie Portman), którą jak gdyby nigdy nic przygarnia sobie Cook. Traktuje ją jak własność, ale kobieta sama na to pozwala, na własne życzenie stając się towarem.

Terrence Malick, co nie zaskakuje, ogranicza dialogi do minimum i zamiast typowych fabularnych scen prezentuje nam jedynie kilkuminutowe wycinki z różnych sytuacji w życiu bohaterów, dodatkowo wzbogacając to komentarzem z offu. I chociaż wiem, że jest to charakterystyczne dla jego stylu, to niestety właśnie ten komentarz, składający się z pseudo głębokich mądrości rodem z dawnego "Bravo Girl", typu potrzebuję go by uratował mnie przed mną samą czy nie wiem czy jestem dobra czy zła sprawia, że nie potrafię traktować „Song to Song” poważnie.

Jeszcze do pewnego momentu, podobnie jak Faye, toczyłem wewnętrzną walkę, próbując wmówić sobie, że to co widzę na ekranie nie jest tak złe, jak mi się na pierwszy rzut oka wydaje, ale gdy Malick wprowadza w jednej ze scen chór śpiewający „Zdrowaś Maryjo” po polsku (!) to mogłem wyłącznie się głośno roześmiać i złapać za głowę. Wówczas poziom pretensjonalności przebił wszelkie możliwe limity. I taki to też jest film, przepełniony wizją współczesności oczami 73-latka uważającego się za mędrca i jedynego sprawiedliwego, który tak naprawdę nie prezentuje niczego odkrywczego, a jedynie powiela stereotypy i od dawna ograne motywy typu wszechmogący producenci muzyczni, niespełnieni artyści, prochy i dziewczyny gotowe dla pieniędzy zrobić wiele. Powiecie, że jest to film o pustce. Owszem, tyle, że sam w tę pustkę też się wpisuje.

I brak w tym wszystkim też większego zdecydowania oraz pójściem za ciosem. Jeżeli reżyser już chce pokazać upadek moralny współczesności, to niech to faktycznie zrobi. A zamiast tego Malick jest szalenie zachowawczy, mocno się hamuje i gdy opowiada o pragnieniu ostrego seksu, to na ekranie oglądamy jakieś grzeczne macanki. No panie reżyserze, powagi troszkę, tak zwyczajnie nie przystoi. Albo coś się robi, albo się tego nie robi. Prosta piłka.

Gdyby Malick tym razem darował sobie wewnętrzne monologi swoich bohaterów, to być może otrzymalibyśmy dużo lepszy film, bo sposób prowadzenia kamery przez Emmanuela Lubezkiego jest uwodzicielski, a w połączeniu z ciekawym montażem, dającym nam jeden wielki teledysk rozciągnięty do 130 minut, wygląda to dość intrygująco. Owszem, część widzów będzie zmęczona takim sposobem opowiadania historii obrazem, ale jest w tym coś ciekawego; wręcz wchodzimy do świata bohaterów, uczestniczymy w tym szaleństwie wraz z nimi. Doświadczamy, chłoniemy.

Warto też pochwalić „Song to Song” za wszelkie sekwencje muzyczne. Improwizowane sceny rozgrywające się w towarzystwie prawdziwych muzyków (na ekranie pojawiają się m.in. Iggy Pop czy Patti Smith) nadają całości charakter i to właśnie podczas festiwalowych sekwencji, gdzie patrzymy jak bawią się prawdziwi ludzie lub jak na scenie w dobrym epizodzie szaleje Val Kilmer, to ja wówczas wierzę w ten obraz. Szkoda tylko, że tak nie wygląda całość.

O ile Michael Fassbender doskonale odnalazł się w swojej demonicznej, nieco szalonej kreacji potentata muzycznego, a Rooney Mara zagrała poprawnie, nie wychodząc poza ramy scenariusza, tak niestety ten film jest klęską Ryana Goslinga, który męczy. Przynajmniej w moich oczach chyba po raz pierwszy tak dobitnie obnażono jego aktorskie braki, w zasadzie to człowiek dwóch min, czyli albo Ryan jest wesoły, albo smutny. Niczego więcej tym razem nie oczekujcie po gwiazdorze „La La Land”. Pola do popisu natomiast nie miała Natalie Portman. Jej rola, zresztą podobnie jak epizod Cate Blanchett, została mocno przycięta. Ale chociaż pojawiła się w filmie, a niektórzy aktorzy, jak np. Christian Bale, mieli mniej szczęścia i zostali całkowicie wycięci podczas montażu.

„Song to Song” nie jest dobrym filmem, ale jest coś w tej produkcji, że w zasadzie chętnie do niej za jakiś czas wrócę. To obraz pełen sprzeczności, z jednej strony przepełniony banałem, quasi filozoficznymi wywodami o sensie życia i miłości, który irytuje, razi swoją pretensjonalnością i niezamierzanie śmieszy, a z drugiej – szczególnie w warstwie wizualnej – sprawia, że nie potrafię przejść obok niego obojętnie, a zdjęcia, kostiumy, scenografia oraz strona muzyczna sprawia, że mnie ten projekt fascynuje. Aż chciałoby się powiedzieć, że to typowe kino Terrence’a Malicka, więc jeżeli znacie jego poprzednie produkcje, to raczej wiecie, czego i tym razem możecie się spodziewać.

Ocena: 5/10

Krzysztof Połaski

[email protected]

"SONG TO SONG" W KINACH OD 19 MAJA

Recenzję pierwotnie opublikowano 19 maja 2017 roku.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn