Kobiety ze Skajbot

Anita Czupryn
Świetnie wykształcone, utalentowane i z pasją. Rzuciły miasto i wyjechały na wieś. Swoje miejsce na ziemi znalazły w Skajbotach. Anna Leigh, Ewa Legeżyńska, Zofia Bocheńska, Ewa Głód i Joanna Tomkowska już wiedzą, że tylko tu mogą żyć tak, jak chcą.

Anna Leigh od rana walczy z ogniem, bo stara kaflowa kuchnia zamiast buzować płomieniami, dymi jak wściekła. Gryzący dym unosi się w całym pomieszczeniu. Anna, krztusząc się, dopada okna i widzi: przez pola sunie ktoś na nartach, w ruskiej czapce z lisa. Ewa Legeżyńska! Wpada z kozim serem i butelką nalewki z pigwy własnej roboty. I pyta: - Aniu, przyjdziesz jutro do kaplicy? Dzieci już się nie mogą doczekać.

Jest zima 2003 roku. Anna w Skajbotach mieszka od kilku miesięcy. Kilkanaście lat żyła w Szwajcarii, pracowała jako terapeutka w domach z niepełnosprawnymi ludźmi, studiowała język francuski i pedagogikę leczniczą. Tam poznała męża Warrena, Anglika. W Polsce postanowili znaleźć miejsce dla siebie. Pierwszą ofertą w biurze nieruchomości było gospodarstwo w Skajbotach. "Skaj, blue skaj" - powtarzają z rozmarzeniem (sky - ang. niebo). Kupują dom, ziemię i budują swój prywatny mały raj. Ale Ania szybko przekonuje się, że w Skajbotach zamknąć się tylko w swoich sprawach jest niemożliwością. Kaplicę, o której mówi Ewa - żółty budyneczek w środku wsi, sąsiadki Anny z kolonii zamieniają w świetlicę dla wiejskich dzieci. Kiedyś była to zrujnowana remiza, miejsce mało wytwornych spotkań miejscowych pijaczków. Ksiądz Henryk Błaszczyk z pobliskiego Klebarka Wielkiego wykupił ją od gminy (przy pomocy finansowej rodziny Bocheńskich) i oddał w użytkowanie wsi.

Anna na pierwsze zajęcia zabrała to, co miała pod ręką: pieprz, sól, zioła. W kaplicy przykryła je chustą, a dzieci rozpoznawały smaki, rozwijając zmysły. Był Dzień Żartów i wszyscy opowiadali dowcipy. W świetlicy prażyli kukurydzę, udając, że jedzą krewetki. Budowali igloo z kostek cukru. Imprez wiele i coraz częściej prócz dzieci uczestniczyli w nich dorośli. Po tym, jak dzieci zjeżdżały z górki na workach wypchanych słomą, wieczorem też wypróbowali, jak się na takich workach zjeżdża.

Oni są "nasi"
Teraz mamy wakacje 2008 i siedzimy przed domem Anny, a ona, 42-letnia wysoka szatynka, opowiada o przyjaźni, jaka zrodziła się między kobietami z kolonii Skajboty, jak połączyła je wspólnota losów. No i o tym, że dzięki nim dzieją się takie fajne rzeczy we wsi.

Tydzień temu: zaprosiły do kaplicy Michała Kochańczyka, znanego podróżnika i filmowca, szefa klubu wysokogórskiego z Trójmiasta. Przyszły dzieciaki z rodzicami. Zasłonięto okna, podróżnik wyświetlał filmy: z Polinezji, Etiopii, Indii, Nowej Zelandii. Przez parę godzin wszyscy czuli się jak w innym świecie.

Ania mówi, że miała chwile, kiedy chciała sprzedać dom, wyjechać do miasta, bo tam leci z kranów ciepła woda, są kaloryfery, nie trzeba rozpalać ognia, walczyć z dymem i czyścić zapchanego komina. Przetrwali. Dziś dom nie przypomina tego, który kupili. Nowy dach, okna, podłogi, drzwi. Na podwórzu, gdzie wcześniej ziemia była zryta przez krowy poprzedniego gospodarza, rośnie migdałowiec, jarząb i ginkgo biloba. Po stodole pną się róże, pachnie szałwia.

Warren uczy angielskiego w szkole językowej w Olsztynie, ale nie odmawia, gdy sołtys z sąsiedniej wsi musi wziąć pilnie parę lekcji angielskiego, bo wyjeżdża za granicę. Ania jeździ na konferencje naukowe z wykładami o pedagogice leczniczej, na wsi uczy dzieci języka francuskiego. Miejscowi mówią o nich: "są nasi".

Sąsiadko, robimy skalniaczek
Ewa Legeżyńska ma 58 lat, figurę sportsmenki, naturę harcerki. Od kilku lat prowadzi w Skajbotach gospodarstwo agroturystyczne. Właśnie miesza w garnku, który pyrkocze na kaflowym piecu. Gotuje się sok z kwiatów czarnego bzu.

- Jesteście głodne? Mam krokiety z kaszą i orzechami - zaprasza na taras. Sprawnie ustawia filiżanki, kawę w dzbanku, kroi domowe ciasto.

Ewa przyjechała do Skajbot z mężem 15 lat temu z Trójmiasta, gdzie pracowała w Instytucie Oceanografii Polskiej Akademii Nauk. Pisała doktorat i wychowywała cztery córki. Mąż Piotr, również naukowiec, działał w Solidarności, z tego powodu miał kłopoty na uczelni. Odwiedził raz swoich byłych studentów w Skajbotach, pozazdrościł im wiejskiej wolności. - Piotr miał niezwykłą charyzmę, przekonał mnie do swojej wizji: zamieszkamy na wsi. On będzie tam lepił garnki (zbudował piec do wypalania ceramiki, a jego naczynia pokazywano na wystawach artystów, sprzedawali je na Jarmarku Dominikańskim). Będziemy hodować kozy - opowiada Ewa.

Rzucili pracę, mieszkanie w Sopocie, ale gdy zobaczyła ten dom - zrujnowaną chałupę na kolonii wsi, wśród pokrzyw, bez wody, podłóg, pieca i elektryczności - rozpłakała się. Daleko do szosy, zimą polna droga kompletnie nieprzejezdna. Przez pierwsze lata wodę przywozili beczkowozem. - Pewnie na początku byliśmy dla mieszkańców dziwadłami - uśmiecha się Ewa. - Mieszkanie
w bloku to dla niektorych luksus, zostawić je dla ruiny bez wygód? Trudno to zrozumieć.

Potem tragedia: Piotr nagle zachorował, zmarł po dwóch miesiącach. Najmłodsza - piąta córeczka Ewy - Marysia, która urodziła się już w Skajbotach, miała wtedy pięć miesięcy. Przyjaciele nie dali zginąć. Stworzyli fundusz ratunkowy, z tych pieniędzy mogła przetrwać najtrudniejszy czas.

- Po śmierci Piotra myślałam, aby stąd uciec - przyznaje. - Wyszłam przed dom, patrzę, tyle rzeczy już nagromadziliśmy, ławy, drewno, garnki. Pomyślałam: "Jak ja się spakuję z tym wszystkim?". Wtedy uświadomiłam sobie, że do tej pory biegłam za marzeniami męża. Czas zrobić coś dla siebie.

Wzięła się do remontu, czyściła cegły, mieszała farbę, malowała pokoje. Znajomi wrzucili zdjęcia domu na niemieckie strony internetowe. Od kilku lat do Ewy zjeżdżają Niemcy, Holendrzy, Francuzi. - Dość mamy życia pod sznurek - mówią i cieszą się, że u Ewy trawa nieskoszona, płot szczerbaty, za to na obiad smaży racuszki, których w ich świecie nikt już nie robi, bo czasochłonne. - Ewa swoich turystów ciągnie na wieś i poznaje z mieszkańcami - mówi Anna.

Taka właśnie jest: nic nie zatrzymuje sobie, dzieli się wszystkim ze wszystkimi. Wszystkich zaraża swoimi pomysłami. Siada przy telefonie i wydzwania: - Sąsiadko, robimy skalniaczek, przyjdzie pani pomóc? Albo: - Na sprzątanie Skajbot zapraszamy, na zabawę choinkową, jasełka. Wciąż wieś do czegoś zachęca, namawia i ciągnie. - To mi zostało z harcerstwa -śmieje się. Długo czuła niewidzialną granicę między nimi, wykształconymi kobietami z miasta, a mieszkańcami. Dziś jest swojaczką.

Księżniczka bez dachu nad głową
Do Ewy Legeżyńskiej wpada Zofia Bocheńska. (- To prawdziwa księżniczka, rodzona córka księcia Alberta Radziwiłła - mówi mi wcześniej Ewa). Zofia ma 49 lat, urodziła siedmioro dzieci, a wygląda jak młoda dziewczyna. W Skajbotach cieszy się u mieszkańców podziwem, szacunkiem i wdzięcznością. Chorego zawiezie do lekarza, załatwi leki, jako wolontariuszka jeździ do hospicjum, z dziećmi z wioski robi dekoracje na święta.

- Zofia ma we krwi pomaganie ludziom - mówi Ewa. Zofia w roku stanu wojennego wyjeżdża z mężem i dwójką pierwszych dzieci z Warszawy. Zakopują się na kolonii Skajbot, prowadzą gospodarstwo: uprawy, chów cieląt. Wcześniej wszystkie wyjazdy na wieś kojarzyły się Zofii z sielanką. Ale przychodzi jesień, woda w studni się kończy, wichura zrywa dach, zimą 12 stopni w domu.

Mieszkańcy od razu wybrali Bocheńskiego na sołtysa. Zaimponował im. Organizował pomoc samotnym wdowom, naprawiał drogi, załatwiał telefony. Śmiał się, że to jest jedyny w tych czasach prawdziwie demokratyczny wybór.

- Trzymaliśmy się Skajbot również z powodu ambicji, że się nie damy, z chęci pokonywania trudności - mówi Zofia. - Już wtedy organizowaliśmy mikołaja dla dzieci. - To naturalne, że człowiek bierze odpowiedzialność nie tylko za rodzinę, ale i za miejsce, w którym żyje. To dlatego świetlica w kaplicy działa nieprzerwanie, a potem społeczne "świetliczanki" dostają propozycję stworzenia profesjonalnego, unijnego przedszkola. I do akcji wkracza Ewa Głód.

Jezus idzie do szafy
Od kiedy w Skajbotach zjawiła się Ewa Głód, działania kobiet nabrały porządku i organizacji. Ewa skończyła bibliotekoznawstwo i oligofrenopedagogikę, uczyła w szkole dla dzieci upośledzonych umysłowo. Ma 49 lat, w Skajbotach jest od trzech lat. Jej córka po archeologii wyjechała do Gdańska, syn kończy gimnazjum. Mieszkali w Olsztynie w bloku. Mąż stolarz szukał domu z warsztatem i znalazł w Skajbotach. Pierwszy rok mieszkali w stolarni, między maszynami. Kuzyn Ewy, gdy przyjechał w odwiedziny, tylko głową pokręcił: "Twoja mama się w grobie przewraca, taaakie mieszkanie w mieście miałaś!".

Ewa włącza się w organizację wiejskiego przedszkola. To najdziwniejsze przedszkole w kraju - rodzice po mszy składają ławki, zwijają ołtarz, figurę Jezusa chowają do szafy, przynoszą zabawki. Dzieci na siusiu biegają albo w krzaczki (latem), albo do domu (zimą), w końcu korzystają z turystycznej toaletki, jaką zakupił ksiądz. Z początku nie wszystkim się podoba to, co się dzieje w kaplicy. Były i takie głosy: "Miejsce święte, a dzieciaki biegają". Ale nic nie zostaje zniszczone, dzieci są szczęśliwe, a i niedzielne msze zyskują muzyczną oprawę, bo Asia Tomkowska po kilku latach darmowej nauki gry na instrumentach zakłada z dziećmi scholę.

Asia ma 40 lat, troje dzieci. Uczy w szkole muzycznej w Olsztynie, prowadzi warsztaty metodyczne dla nauczycieli muzyki. W Skajbotach od 17 lat. Wcześniej z Ewą Głód mieszkały w Olsztynie w jednym bloku, ale nigdy się nie poznały. Asia: - Mąż po studiach rolniczych chciał na wieś. Mama z dezaprobatą kręciła głową: "Tyle lat nauki, myślałam, że przed tobą kariera, a ty na wieś, w takie warunki?". Gdy jest jej strasznie źle, idzie do Ewy Legeżyńskiej. Widzi: Ewa dźwiga wiadra wody na pranie, a ona ma pralkę i prysznic, więc grzyb na ścianie przestaje być straszny.

- Mówiłam: "Boże, grzeszę, przecież w porównaniu z Ewą żyję w nieprzytomnym luksusie". I od razu było mi lepiej - śmieje się. Dziś wie, że kariera nie zależy od miejsca zamieszkania. Właśnie nagrywa płytę: 12 utworów muzyki klasycznej z układami choreograficznymi dla nauczycieli przedszkoli i szkół w całej Polsce.

Asia żyje muzyką i nie ma dla niej ważniejszego tematu. Kilka dni temu nawałnica zwaliła potężne drzewo na stodołę Tomkowskich. Całe lato zajmie im naprawa szkód. Ale Asia, będąc wczoraj u Ani Leigh, nie o tym mówiła, ale o Beethovenie i Mozarcie. Wspominała kolędowanie, bo w Skajbotach tradycją jest zapraszać gospodarzy w drugi dzień Bożego Narodzenia i grać, i śpiewać kolędy. Na ostatnim, u Ewy Legeżyńskiej, byli zaprzyjaźnieni artyści z Teatru Węgajty, z Nigeryjczykiem grającym na bębenku. Ksiądz wikary, również kolędnik, widząc ten kolorowy tłum, powiedział:
- Oto prawdziwa ekumenia. No, ale jeśli człowiek decyduje się coś robić, to zawsze trafi na właściwe miejsce i spotka właściwych ludzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl