Macierzyństwo jako przeżycie ekstremalne

Marta Ciemnoczołowska
Dzień matki bliźniaków czy trojaczków nie kończy się nigdy.

Dzień matki bliźniaków, trojaczków, czworaczków i pięcioraczków nie kończy się nigdy. Jak zdążyć z trojaczkami do szpitala oddalonego o 70 km? Wstać o drugiej w nocy. Jak zjeść obiad? Często brakuje trzeciej ręki. Wtedy przeżywa się macierzyństwo pomnożone od razu dwa, trzy, cztery, pięć razy

Bliźniaki z Mokotowa

Kiedy wychodzę z Jasiem i Antosiem na spacer, nie ma osoby, która by się za mną nie obejrzała - mówi Anna Achmatowicz-Schwendimann, matka dwuletnich bliźniąt. - Wtedy widzę ludzką życzliwość. Każdy mnie zaczepia. Zagaduje, ile mają, jak się chowają. Jestem królową ulicy.

Kamienica na warszawskim Mokotowie. Zielono, cicho. Na parterze stoi wózek dla bliźniąt. - Jak Jaś i Antoś byli mniejsi, znosiłam z drugiego piętra jednego pod jedną, drugiego pod drugą pachą i musiałam tak manewrować, żeby ich bezpiecznie posadzić - mówi Ania, dziennikarka, iberystka, mama trójki chłopców. Czwarty urodzi się pod koniec czerwca. Ania stawia przede mną kawę. W domu nienaturalna cisza. Gucio w przedszkolu. Bliźniaki śpią. Możemy pogadać.

"Będą bliźnięta" - powiedział lekarz. - Ja w płacz - wspomina Ania. - Dzwonię do męża: "Uli, jak my sobie damy radę?". A on zachwycony. "Bliźniaki? Cudownie!". Ale cudownie nie było. Wielki brzuch, co chwila lądowałam w szpitalu, brałam leki. Jaś i Antoś urodzili się półtora miesiąca wcześniej. Ale ich stan był na tyle dobry, że w szpitalu spędzili tylko 10 dni.

Dzień przed przywiezieniem ich do domu dałam czadu - śmieje się. - Poszłam do fryzjera, połaziłam po sklepach. Wiedziałam, że jak już będą w domu, zacznie się sajgon. I się zaczął. - Do tej pory jadły z butelki, a ja chciałam ich karmić piersią. Jaś od razu załapał, a Antoś, mniejszy, nie umiał ssać, tylko płakał. Wezwałam doradcę laktacyjnego, dwie stówy za wizytę. Pani przyszła z wagą, okazało się, że przez miesiąc przybrał tylko 20 dag (Gucio jak był mały, przybierał 40 gramów na dobę). Kazała karmić przez sondę z palca.

To był koszmar. Karmiłam piersią jednego, później odciągałam i drugiemu dawałam przez sondę. W końcu się poddałam, wróciłam do butelki. Ciągle potwornie niewyspana, karmiłam ich na śpiąco. Czułam się, jakbym była wielką mleczarnią. W dzień pomagała mi niania. W nocy, gdy już nie dawałam rady, budziłam męża. Dostałam przykazanie od lekarza: mają jeść 10 razy na dobę. Przejęłam się, to była moja obsesja. Pilnowałam tego karmienia. Kiedyś w nocy budziłam Antosia 1,5 godziny, tak mocno spał.

Kolejny koszmar to wędrówki po szpitalach. Wcześniaki muszą przejść dziesiątki badań. Neurolog, okulista, laryngolog, USG. Trzeba dojechać na czas i to jest największy problem. Jak ich ubrać jednocześnie, jak nakarmić, jak wyjść z domu o czasie? Kiedy jeden ubrany i się grzeje, drugi właśnie zrobił kupę. Gdy się go przebrało, to tamten wcześniej ubrany zgłodniał i się drze, bo chce mleka. Dzień wcześniej trzeba spakować pieluchy, ubranka, zabrać butelki, podgrzewacz, cały majdan.

W Centrum Zdrowia Dziecka rano jest dziki tłum z dziećmi. - Nasłuchałam się - wspomina Ania. - Jedni rodzice stali z wcześniakiem. Mówili, że to jeden z bliźniaków, drugie dziecko umarło. Wtedy pomyślałam ze łzami w oczach: chrzanić te nieprzespane noce. Najważniejsze, że są. I są zdrowi. Ale swoje wychorowali.

Zapalenia płuc, oskrzeli, szpitale na okrągło. - Jak mieli osiem miesięcy, obydwaj trafili na oddział. Matki z jednym dzieckiem, wyspane, budziły się koło siódmej. Ja od piątej na nogach. Spocona, zziajana. Jak jeden się najadł, drugi się budził i też chciał. Marzyłam, żeby móc zrobić siku i wypić łyk kawy. Najstraszniejszy był ostatni pobyt.

Antoś już prawie zdrowy, zaraz mamy wychodzić, ale łapie rotawirusa: wymioty, biegunka, więc zostajemy jeszcze kilka dni. Od Antosia zaraża się mąż, przynosi wirusa do domu, zaraża Jasia. W piątek Antoś wychodzi ze szpitala, a Jaś zostaje przyjęty. Trafia na salę biegunkową. Dziesięcioro pacjentów, dziesięcioro opiekunów. Spanie na podłodze. Ja w szóstym miesiącu ciąży, więc na karimacie ląduje mąż.

Ania mówi, że w tym szaleństwie spotkała ją ze strony bliźniaków nieoczekiwana pomoc: potrafili czekać. - Jakby jeden przeczuwał, że brat jest właśnie karmiony, i czekał swoją kolej. Zwłaszcza Antoś, bo Jaś był od początku despotyczny. Bliźniaki kosztują podwójnie. Choćby wózek. - Prawie dwa tysiące, wydaliśmy na niego całe becikowe - mówi Ania. Z takim bliźniaczym wózkiem nie wejdzie się do tramwaju.

- Najlepiej wsiąść w metro - mówi. - Ale co zrobić, gdy tam zepsuje się winda, a pan ze służby metra mówi, że nie pomoże, bo "nie chce brać odpowiedzialności"? Krzykiem zmusiłam go, żeby jednak ją wziął. Fortuna idzie na pieluchy i soczki . Chłopcy mają alergię na różne pokarmy. Mogą pić tylko bobo fruity i tego typu soczki. W SuperFarmie powinni nam się kłaniać - żartuje. - Zostawiamy tam majątek.

Tekst: Sonia Ross

Trojaczki z Kolonii Osiek

Jak to jest być mamą trojaczków - mówi Iwona Szczechowicz z Kolonii Osiek pod Brodnicą. Na przykład tak: kiedy jedno zaśnie, to drugie się budzi, a zanim Iwona drugie ukołysze, to trzecie uderza w krzyk i budzi to pierwsze.

Cieszyła się, gdy zaszła w ciążę, ale co to znaczy być mamą trojaczków - wtedy nie wiedziała. Teraz nie ma kiedy się wyspać i zjeść. Do południa chodzi w koszuli nocnej, bo nie ma kiedy się przebrać. Bywa, że śniadanie je z obiadem, a kiedy chce się wykąpać, musi czekać na męża. - Jeszcze nie wiedziałam, że jestem w ciąży, gdy wpadł mi w ręce artykuł o trojaczkach ze Zbiczna.

Pomyślałam wtedy: "Boże, jak ta matka musi mieć ciężko". To było w marcu, a na początku maja dowiedziałam się, że będę miała trojaczki. Chciałam odnaleźć tę gazetę, dowiedzieć się, co mnie czeka. Teraz już wiem.

Zaczyna się koncert na trzy głosy. Iwona pochyla się nad szerokim wózkiem, który niby kareta zajmuje pół kuchni. Wózek zamówili przez internet. Waży 40 kg. Żeby go wynieść z domu i przecisnąć przez drzwi, trzeba go złożyć .- No, co się stało, Tomuś? Ja wiem, ty chcesz na ręce. Zobacz, Amelka i Pawełek też chcą, a ja nie mam trzech rąk - mówi dzieciom. Tomuś, Pawełek i Amelka mają pół roku.

Urodzili się 30 października w szpitalu w Toruniu. Ich mama ma 29 lat. Andrzej Szczechowicz ma 33 lata, hoduje bydło, prosiaki, jest radnym gminy. - Kiedy zadzwoniłam do niego z wiadomością, że ciąża będzie mnoga, to mu telefon z rąk wypadł i się rozłączył - śmieje się Iwona. - To ze stresu - mówi Andrzej Szczechowicz. - Z bezdzietnego małżeństwa od razu staliśmy się rodziną wielodzietną.

Lekarze zdecydowali, że cesarka będzie w 32. tygodniu (maluchy ważyły razem pięć kilo). Brzuch trzeba było ciąć wzdłuż. Iwona machnęła ręką, że nieważna blizna, ważne zdrowie dzieci. Wszystkie po urodzeniu natychmiast trafiły do inkubatorów. Szpital był na to przygotowany wcześniej, podobno nawet personel od miesiąca żarty sobie robił i pielęgniarki przybiegały na oddział noworodków, krzycząc: "Trojaczki się rodzą, szykujcie inkubatory!".

Ale Iwona mówi, że nie może na szpital narzekać, opiekę miała piękną, a przecież leżała z dziećmi aż do 2 grudnia. - Tomuś po urodzeniu nie umiał sam oddychać, więc początkowo oddychał za niego respirator - opowiada Iwona.

- No i gdzieś dwa dni po porodzie akurat się położyłam, by odpocząć , rana na brzuchu wściekle piekła, a tu przybiega lekarka i krzyczy: "Mama, chodź szybko!". Zeskoczyłam z tym rozciętym brzuchem, biegnę do sali z inkubatorami. A lekarka, już normalnym głosem, mówi: "Mama, twój syn zadecydował, że sam chce oddychać. Wyciągnął rurę od respiratora. Jeśli był na tyle silny, żeby to zrobić, to i z oddychaniem sobie poradzi".

To był jednak dopiero początek tego, co miało nastąpić. Bo prawda o mamie trojaczków jest taka, że praktycznie do dziś żadnej nocy normalnie nie przespała. - Śpię cztery, sześć godzin na dobę - mówi Iwona. - Zimą na szczęście w polu się nie robi, więc mąż mógł być ze mną i oboje na zmianę pełniliśmy warty.

Ja spałam od 21.30 do godziny 2 w nocy. Często jak skupiałam się na jednym dziecku, to zaniedbywałam drugie. Zwariować można. Do tego dochodzą wyprawy na kontrole do szpitalnej przychodni do Torunia, 70 kilometrów w jedną stronę. - Wielkie wyprawy- mówi Iwona. - Raz, gdy mieliśmy wizytę na 8 rano, wstałam parę minut po 2, żeby zdążyć wszystko przygotować. Dzieci przebrać, odświeżyć, samemu się wyszykować, spakować. Podjeżdżamy i nie ma gdzie zaparkować. Więc trzeba brać foteliki, mąż dwa, ja trzeci i lecimy.

Szczepienie w jednym miejscu, badanie w drugim, konsultacja w trzecim, trzy razy dzieci rozbierać, ubierać, pakować. Czy przychodnie nie powinny być tak zorganizowane, aby tyle nie biegać? A czy pani pielęgniarka nie mogłaby przyjść, by pobrać krew?

Od marca, kiedy Andrzej wyruszył w pole, Iwona została z maluchami sama. Bywało, że kiedy cała trójka uderzała w płacz, ona płakała wraz z nimi. - Z bezsilności - mówi. - Dzwoniła wtedy po mnie, rzucałem robotę i gnałem do domu na ratunek - dopowiada Andrzej.

Od marca urząd gminy opłacił im opiekunkę. Od poniedziałku do piątku, od ósmej do czternastej. - To w tym czasie może sobie pani odpocząć, wyspać się - mówię, ale Iwona odpowiada: - Wtedy to ja nie mam czasu nawet do toalety wyjść, tyle jest roboty: obiad, pranie, zakupy, dzieci nakarmić, a karmimy taśmowo, ja jedno, opiekunka drugie, trzecie płacze.

Samych butelek po posiłkach mam do mycia 12. Puszka mleka idzie jedna na dzień, a nie jest to tanie - kosztuje ponad 30 złotych. Do tego witaminki, preparaty, szczepienia. - Na wychowawczym nic nie dostanę - mówi Iwona. - Mamy 35 hektarów, nie kwalifikujemy się. Andrzej zapewnia: - Na razie jakoś sobie radzimy i po pomoc ręki nie wyciągamy.

Życie Iwony i Andrzeja przewróciło się do góry nogami. Kiedyś spała tak twardo, że można ją było z łóżkiem z domu wynieść. Teraz budzi ją najmniejszy szmer w łóżeczku. Pół roku minęło nie wiadomo kiedy. Dzieci same siedzą, nie mają żadnych wad rozwojowych. I to jest najważniejsze. Bóg chyba wybiera rodziców, kiedy daje im tyle szczęścia naraz. Szczechowiczowie są spokojni, rozluźnieni, mimo wrzasku, jaki robi ich trójka. - Wszystko jest do przeżycia - mówi Andrzej.

- Człowiek nie dostaje zadań ponad swoje siły - dodaje Iwona. - Jeśli ktoś nie lubi dzieci, to pewnie by się męczył, ale ja? Wstałam rano, niewyspana straszliwie, nieprzytomna, ale tyle jest przy nich do zrobienia, że się o zmęczeniu zapomina. A kiedy widzę ich uśmiechy, to myślę, że to jest ten blask macierzyństwa, który zakrywa wszystkie cienie. Tylko więcej dzieci chyba już mieć nie będziemy. Andrzej uśmiecha się szelmowsko i mruczy: - Nie? Zobaczymy!

Tekst: Anita Czupryn

Czworaczki z Andrychowa

Jak tylko wystawię nogę z domu, cały czas słyszę w głowie płacz dziecka - mówi Alicja Drabczyk.- Czasami, kiedy cała czwórka płacze, ja też zaczynam. Ale wystarczy, że popatrzę na roześmianą buzię, od razu zapominam o zmęczeniu. W grudniu Alicja urodziła Marysię, Joasię, Martynkę i Patryka. Razem z mężem, rodzicami i trzyletnim synkiem Erykiem mieszkają w trzech pokojach w Andrychowie.

Środa, słoneczne przedpołudnie. Pora karmienia. W domu cisza, ale przed burzą. Na tapczanie w równym rządku leży cała czwórka. Jeszcze przez jakieś dwie minuty będą grzecznie czekały na swoją kolej. Ale już za chwilę koncert zaczyna Martynka - nieformalny lider grupy. Za nią reszta. W jednej chwili robi się taki kocioł, że Alicja nie wie, co zrobić z rękami. Powoli czuje, że ogarnia ją panika. Gdyby nie mama, która jej pomaga, chyba by zwariowała. Dwoi się i troi, ale jak tylko Marysia przestaje płakać, ryczy Patryk. - Raj, co? - uśmiecha się. - Tak jest zawsze. Jak już zaczną płakać, to wszystkie naraz.

Alicja to ładna, energiczna brunetka. Nie wygląda na zaniedbaną. Elegancka fryzura, makijaż. Jak ona to robi? - Wczoraj udało mi się wyrwać do fryzjera - zdradza. - Jutro mam urodziny, muszę jakoś wyglądać. Dzień matki czworaczków zaczyna się o 6 rano. Jak nie wstanie, to nie weźmie prysznica i kawy się nie napije.

Później nie ma już ani chwili wytchnienia. Dzieci wiszą na niej od świtu do nocy. Karmienie, przewijanie, kąpanie, usypianie. Wszystko razy cztery. Pranie, prasowanie i w międzyczasie wymachiwanie grzechotką, a tu zobacz, co ja mam - woła do dzieci - a drugą ręką wywija żelazkiem. Kiedy płaczą, rzuca wszystko i bierze je na ręce.

- Na początku nosiłam po dwoje naraz - opowiada, trzymając na ręce Marysię i jednocześnie huśtając nogą wózek z Martynką i Joanną. - Ale teraz robią się coraz cięższe, nie mam tyle siły.

Wszystkie posiłki Alicja nauczyła się już jeść jedną ręką. Drugą zawsze zajmuje któreś z czworaczków. Nakarmione, przewinięte, można zabrać na spacer. Jak je ubrać jednocześnie? A później rozłożyć wózki i wynieść przed blok? Bez pomocy to niemożliwe.

Ala marzy o chwili dla siebie: - Czasem udaje mi się wyrwać na pół godziny, ale jak tylko zamkną się za mną drzwi, mama i mąż już dzwonią, kiedy wracam. Rodzice bardzo mi pomagają, ale nie chcę ich za bardzo wykorzystywać. Mąż też się stara, tylko na razie jeszcze trochę wolno mu idzie. Obowiązkami dzielą się solidarnie. Jeśli tylko Adam Drabczyk nie jest w pracy, wszystko robią razem Wspólnie też wstają w nocy.

- Muszę mieć przygotowany na noc zapas herbatki - mówi. I uwijać się, jak jedno zapłacze, bo jak nie podam szybko butelki, to zaraz szykuję trzy następne.
- Żona to taka czarodziejka - chwali mąż. - Tylko ona potrafi je uspokoić i tylko ona daje sobie z nimi radę sama.

Całe mieszkanie Drabczyków zastawione jest dziecinnymi rzeczami. W kątach wózki, kartonowe pudła z gotowymi zupkami, odżywkami, kosmetyki dla niemowląt, góra śpioszków, śliniaczków, ubranek. W jednym z pokoi cztery identyczne łóżeczka, a każde z nich podpisane. - Na początku kompletnie nie rozróżniałam dzieci - wyznaje Alicja. - Joanna i Martynka bardzo długo nosiły bransoletki z imieniem, bo były niemal identyczne. Teraz już widzę, że są inne. Ale mąż do tej pory ma z tym problemy. Nadal zdarza się, że wsadzi dziecko do niewłaściwego łóżeczka.

Każdego dnia maluchy zużywają ok. 40 pieluch. Zupki, soczki, kaszki - na razie - dają sponsorzy. Co miesiąc czworaczki jeżdżą do Krakowa na szczepienia. Alicja marzy o samochodzie, który bardzo ułatwiłby takie wyprawy. Obecnie jest zdana na pomoc szwagra. W bliskiej perspektywie jest za to mieszkanie. Większe i, co najważniejsze, własne.

Przed porodem Alicja pracowała na stacji paliw. - To, czego najbardziej mi brakuje, to właśnie kontaktu z ludźmi - nie ukrywa. - Jestem towarzyska, lubię spotkać się ze znajomymi, porozmawiać. Ubrania kupuje za nią mama. Bierze miarę i wyszukuje potrzebne rzeczy.
Alicja nie może na dłużej wyjść z domu. Daje więc wytyczne co do koloru, fasonu i kiedy mamie uda się znaleźć coś pasującego, przyjeżdża i zatwierdza wybór.

O spaniu tylko marzy. Od porodu - a właściwie od powrotu czwórki ze szpitala - nie pamięta porządnie przespanej nocy. - Zdarza się, że mam chwile zwątpienia - mówi Alicja. - Czasami dzieci płaczą, a ja razem z nimi.

Ale wystarczy, że popatrzę na jedną czy drugą roześmianą buzię i od razu zapominam o zmęczeniu. Nie myślę, co będzie, jak podrosną, jak będę musiała kupować cztery pary butów czy cztery wyprawki do szkoły. Żyję z godziny na godzinę. Nie ma co wybiegać w przyszłość. Wiem, że dzieci odwdzięczą mi się za ten trud. I jak kiedyś dostanę bukiet polnych kwiatków, to będzie największa nagroda.

Tekst: Katarzyna Janiszewska

Pięcioraczki z Pławca

Od półtora roku Edyta Ziemlińska śpi trzy godziny na dobę. Gdy jadą na szczepienie do Poznania, każde dziecko musi mieć opiekę. To wyprawa na dwa samochody. Ale Edyta niczego nie żałuje. Umiejętności zajmowania się dziećmi zazdroszczą jej nawet położne.

Przy piątce półtorarocznych dzieci liczy się każda minuta, wszystko musi być zaplanowane do perfekcji. Wie o tym Edyta Ziemlińska, mama pięcioraczków ze wsi Pławce koło Środy Wielkopolskiej.

Przyszły na świat 2 listopada 2006 roku. Po kolei: Sebastian, Adam, Bartek, Natalia i Ola. Edyta i jej mąż Marcin mieli już wtedy pięcioletniego Krzysia, który nie mógł się doczekać rodzeństwa. Rzeczywistość przerosła jednak oczekiwania wszystkich. - Gdy dowiedziałem się, że Edyta jest w ciąży z pięcioraczkami, przeżyłem szok - mówi Marcin Ziemliński.

- Na początku myślałem, że to żart, ale żona pozbawiła mnie złudzeń. Mimo że próbowałem wtedy wyobrazić sobie, jak to będzie z szóstką dzieci, w tym z pięcioma niemowlakami, to teraz widzę, że w takiej sytuacji niczego przewidzieć nie można.

Rodzina Ziemlińskich mieszkała wtedy na 20 metrach kwadratowych. Dla trzech osób pokój z kuchnią jakoś wystarczał. Gdy zaplanowali drugie dziecko, powstał pomysł rozbudowy domku. - Na wiosnę miałem dobudować pokój dla dzieci, ale gdy Edyta powiedziała, że to pięcioraczki, wiedziałem, że o żadnej prowizorce nie może być mowy.

Z pomocą przyszedł Artur Zys, pracodawca Marcina i przyjaciel rodziny. Pomógł wybudować nowy dom. Znalazł sponsorów, a za materiały, których nie udało się pozyskać, zapłacił sam. Nadzorował prace, wynajął robotników. Dzięki niemu rodzina mieszka dziś na 100 metrach kwadratowych. O porządek w domu dba Edyta.

Wszystko jest zawsze wysprzątane, dokładnie odkurzone, podłogi pomyte. - Dwoje dzieci ma alergię, więc nie może tu być grama kurzu - tłumaczy. - Nie mamy żadnych firan, zasłon, dywanów, niczego, w czym mógłby zbierać się kurz.

Edyta od początku była zdyscyplinowana i obowiązkowa. - Tylko dzięki determinacji donosiła ciążę do 28. tygodnia. Zawsze była punktualna, zorganizowana, regularnie przyjmowała leki, przyjeżdżała na wszystkie wizyty - mówi profesor Janusz Gadzinowski, ordynator oddziału neonatologii w Ginekologiczno-Położniczym Szpitalu Klinicznym Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu.

Zdyscyplinowanie i obowiązkowość pozwalają dzisiaj Edycie zapanować nad piątką maluchów, zajmować się najstarszym synem, jednocześnie dbać o dom, o rodzinę, o siebie. - Dzieci budzą się około godziny 6 i wtedy muszę wstać, ubrać je, nakarmić, jednocześnie przygotować Krzysia do szkoły. Mąż zaraz idzie do pracy.

O godzinie 8 do państwa Ziemlińskich przychodzi opiekunka z Ośrodka Pomocy Społecznej w Środzie Wielkopolskiej. Zostaje do godziny 15. Wszystkie maluchy już chodzą, chcą wszędzie wejść, wszystkiego dotknąć, spróbować. Aby zapewnić dzieciom bezpieczeństwo, muszą być zawsze dwie osoby. - Niektórym się wydaje, że u nas jest tak samo, jak w rodzinie, gdzie jest szóstka dzieci w różnym wieku. Ale to zupełnie co innego.

Wyjazd do Poznania do lekarza to prawdziwa wyprawa. W busie podarowanym pięcioraczkom w dniu chrztu przez Artura Zysa zmieszczą się maluchy i trzy dorosłe osoby. - Teraz w zasadzie każde dziecko musi mieć opiekunkę - mówi Edyta. - Pomaga mi mama, teściowa i siostra, zawsze jest też opiekunka i dzięki temu jakoś daję radę.

Dzieci nie mogą też jechać do lekarza w porze obiadowej. Tutaj nie wystarczy, jak w przypadku jednego dziecka, zabrać butelki z mlekiem. Karmienie to prawdziwa akcja logistyczna. Wszystkie dzieci muszą dostać posiłek niemal jednocześnie. Obiad nie może trwać pół dnia.

Karmienie, ubieranie, mycie Edyta ma opanowane do perfekcji. - Kąpanie całej piątki zajmuje mi około 20 minut - mówi Edyta. - Gdy na początku przyjeżdżały położne ze szpitala, powiedziały, że nie potrafią mi dorównać.

W rodzinie, gdzie dzieci są w różnym wieku, przychodzi moment, że starsze już potrafią się zająć same sobą, a nawet młodszym rodzeństwem. Z pięcioraczkami jest inaczej. Tutaj wszystko trzeba robić jednocześnie. Gdy Adaś się zdenerwuje i zaczyna płakać, natychmiast wtóruje mu Bartek, choć dokładnie nie wie, o co chodzi.

Sebastian nie może bezczynnie słuchać płaczu braci, więc też się przyłącza. Wrażliwe dziewczynki czują, że chłopcom dzieje się coś złego, i koncert gotowy. Uspokoić taką bandę to prawdziwe wyzwanie. - A dzieci nie pytają, czy ja akurat wstawiam pranie, czy robię obiad - mówi Edyta. - Chcą do mamy, i to wszystkie naraz.

Dlatego pracami domowymi Edyta zajmuje się, gdy dzieci śpią. Choć z tym snem też bywa różnie. Często któreś w nocy się obudzi. Adaś chce się pobawić, Bartek napić, a Oli trzeba zmienić pieluchę. - Powoli już uczymy się korzystać z nocnika - cieszy się Edyta. Pieluch maluchy zużywają sporo. Paczka (ponad 50 sztuk) wystarcza na dwa dni. - To i tak połowa tego, co było potrzebne wcześniej - mówi Edyta.

Każdego dnia Edyta trzy razy robi pranie. Wszystkie rzeczy trzeba też powiesić i poprasować. - Proszek kupuje w 10-kilowych paczkach. Idzie jak woda. Nawet nie wiem, na jak długo mi wystarcza - przyznaje Edyta. - Tak około godziny trzeciej mogę położyć się spać. Mam wtedy wszystko porobione, gotowe na kolejny dzień.

Pobudka czeka jak zwykle koło godziny 6. W ciągu dnia nie ma chwili, żeby przynajmniej się zdrzemnąć. Edyta twierdzi, że się przyzwyczaiła i nie potrzebuje już tyle snu, co kiedyś. Odkąd urodziły się dzieci, nie miała kiedy porządnie się wyspać. Ale nie żałuje. - Nie wyobrażam sobie teraz, że któregoś z dzieci mogłoby z nami nie być. Całą szóstkę kocham tak samo mocno, wszystkie są dla mnie równie ważne.

Tekst: Marta Ciemnoczołowska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl