"Thor: Miłość i grom" z najgorszą fabułą od lat. Czy warto oglądać nową premierę na Disney+? [RECENZJA]

Michał Oziębły
Michał Oziębły
fot. materiały prasowe Disney
fot. materiały prasowe Disney
"Thor: Miłość i grom" szybko po zejściu z kina trafia na platformę Disney+. Dzień premiery Disney wybrał idealny - akurat przed weekendem. Waham się jednak, czy obejrzeć go ponownie...

"Thor: Miłość i grom" recenzja

Mój największy problem z tym filmem tkwi w oczekiwaniach, jakie miałem wobec niego. Spodziewałem się co najmniej takiego samego poziomu, jaki trzyma "Thor: Ragnarok". Tam świetnie wyważone zostały poszczególne wątki, również ich charakter nie pozostawiał wątpliwości. Niestety, w "Thor: Miłość i grom" mamy pomieszanie z poplątaniem. Film pędzi do przodu bez chwili przystanku, nie zostawiając dużo czasu na rozmyślania czy oddech. Reżyser filmu, Taika Waiti, lubi kręcić filmy dynamiczne. W tym przypadku jednak zamiast wrażenia dynamizmu wyszło wrażenie, że wycięli z filmu o pół godziny za dużo...

Szczerze liczyłem, że w wersji na Disney+ "Thor: Miłość i grom" wzbogacony zostanie o parę scen lub dodatków rozbudowujących poszczególne wątki. Niestety, nic takiego nie dostałem.

"Thor: Miłość i grom" z najgorszą fabułą od lat

Fabuła "Thor: Miłość i grom" skupia się, rzecz jasna, na Thorze Oddinsonie. Jednak tym razem przez większość czasu nasz bohater nie będzie działał sam. Towarzyszą mu m.in.: Królewska Walkiria, znany z poprzedniej części Korg czy Jane Foster, jego była dziewczyna. To właśnie na Jane skupia się jeden z głównych wątków "Thor: Miłość i grom". Niestety, jest on najsłabszym elementem filmu.

Znacznie ciekawsza jest za to sprawa głównego antagonisty, Gorra Bogobójcy. Taika Waititi całkiem ciekawie pokazał jego początki, przedstawił motywacje i cel, jakim jest zabicie wszystkich bogów. W szranki z Gorrem stanie oczywiście Thor z doborową ekipą wspomnianych wyżej bohaterów. Wątek ten ograny jest świetnie i tylko dzięki niemu nie wyszedłem całkowicie zrezygnowany z seansu. Wydaje mi się, że widać tutaj na czym najbardziej zna się Taika Waititi. Reżyser sprawdza się w mieszaniu dramatu z komedią. Za to wątków romantycznych niech lepiej więcej nie dotyka.

"Thor: Miłość i grom"nie razi gromem, razi za to miłością

Bardzo rozżalony jestem faktem, jak Taika Waiti podszedł w "Thor: Miłość i grom" do miłości Thora i Jane. Wątek ten miał potencjał na pociągnięcie całego filmu do góry, zrobienie z niego czegoś więcej niż skupiska gagów. Wyszło.. cóż, tak sobie.

Pisząc wcześniejszą uwagę o brakującej połowie godziny miałem na myśli właśnie Jane Foster. Jak wiemy z komiksów, Jane to kobieta-Thor, która zyskuje swoje moce dzięki dawnej broni samego Thora, młotowi Mjollnirowi. Tak ciekawy moment „przekazania mocy” Jane przez broń wyszedł… tak w zasadzie wcale, bo nie było go w filmie.

Powtórzę raz jeszcze: najważniejszego momentu w historii powstania kobiety-Thor nie było w filmie. Taika Waititi pokazał tylko, że Foster interesuje się Mjollnirem. Potem nagle hop, już ma moce i walczy zupełnie tak, jakby trenowała z młotem od dziecka. Co prawda można śmiało stwierdzić, że w kinie super bohaterskim takie głupoty to standard. Mimo to nie mogę zrozumieć, jak znany z "Jojo Rabbit" reżyser tak położył tę sprawę.

"Thor: Miłość i grom" Taika Waiti popełnia głupotę za głupotą

Przykrym dla mnie jest, że w "Thor: Miłość i grom" takich głupot w przypadku wątku kobiety-Thor jest więcej. Jak dowiedzieć się można z komiksów, Jane Foster cierpi na chorobę, której zwalczanie wymaga odpoczynku. To, co bohaterka robi z tą informacją, leży w filmie i płacze.

Gdyby nie fakt, że Taika Waititi postanowił zrobić z kobiety-Thor postać w głównej mierze komediową, może nie zgrzytał bym tak zębami. Reżyser strasznie spłycił postać, która miała ogromny potencjał nie tylko komediowy, ale też dramatyczny. Przez tak koncertowe skopanie tej kwestii finał filmu zachwycał jedynie wizualnie, a mógł też szarpnąć emocjami widza. Tymczasem były efekty specjalne, ładne ujęcia, trochę żarcików. Moją reakcję po napisach końcowych, zamiast spodziewanego zachwytu, sprowadziłbym do krótkiego komunikatu: "ok". Dla kontrastu wspomnę, że "Thor: Ragnarok" obejrzałem tyle razy, że mógłbym z pamięci narysować niektóre kadry. "Thor: Miłość i grom" i "Thor: Ragnarok" robił ten sam reżyser. Skąd ten przeskok jakości?

"Thor: Miłość i grom" poraża jakością

Nie bez przyczyny napisałem powyższy nagłówek dwojako - identycznie wypadają efekty specjalne, będące raz zachwycające, a raz żenujące. W ogólnym rozrachunku wypadają jednak pozytywnie, jak na Marvela przystało.

"Thor: Miłość i grom" przez znaczną część seansu zachwyca efektami specjalnymi. Wybornie zrobili tu Gorra, którego zagrał Christian Bale. Charakteryzacja wypadła tak dobrze, że wciąż nie mogę wyjść z podziwu. Oczywiście pozostałe postacie nie prezentują się gorzej, co to, to nie. Świetny poziom trzymają stroje, charakteryzacja, czy rekwizyty. Również o scenografii złego słowa powiedzieć nie mogę.

Efekty specjalne w 99% czasu prezentują świetny poziom. Sceny walki wyglądają świetnie. Fantastyczne stworzenia, magia czy szersze, bardziej krajobrazowe kadry, cieszą oczy bogactwem szczegółów i kolorystyką. Na ten film lepiej się patrzy, niż słucha dialogów.

"Thor: Miłość i grom" czyli jak kolorami opowiedzieć historię

Jako osoba po części zajmująca się produkcją wideo wyróżnić muszę to, jak "Thor: Miłość i grom" potrafi grać kolorami. Chodzi oczywiście o kolorystykę w momentach, w których na ekranie pojawia się Gorr. Już na materiałach produkcyjnych widać, że kolory robią się mniej nasycone i wybijają się czernie, przyduszając biele. Świetnie to koresponduje z postacią Bogobójcy. Widz jest w stanie sobie wyobrazić, jak będzie wyglądać świat jeśli antagonista dopnie swego. Szybko ustosunkowuje się do tego emocjonalnie i zauważa, o jaką stawkę toczy się gra. Dawno czegoś takiego nie widziałem w kinie super bohaterskim. Czapki z głów, panie Waititi.

"Thor: Miłość i grom"bardziej jak "Thor: Zmieszanie i grom"

"Thor: Miłość i grom" jest filmem strasznie nierównym. Nie jestem w stanie ocenić go w skali punktowej bez wrażenia, że nie doceniam niektórych elementów lub któreś przeceniam. Najbezpieczniej mi będzie stwierdzić, że "Thor: Miłość i grom" to film dla fanów dużej ilości akcji, rozwałki i żarcików. Lepiej go oglądać bez zbytniego wdrażania się w fabułę lub przyjąć moją taktykę, jaką wypracowałem w połowie filmu: uważnie słuchać tylko wtedy, kiedy na ekranie pojawia się Gorr. Inaczej nie ma sensu. Chyba, że ktoś chce się zawieść i wyjść z kina podobnie jak ja, zgrzytając zębami i rzucając... bezpośrednimi komentarzami.

Ocena: 6/10

Michał Oziębły

[email protected]

Sprawdź program tv na stronie Telemagazyn.pl

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn